Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Organek: Nie uciekałem. Ja tylko goniłem świat

Katarzyna Kachel
fot. Michał Gąciarz
Wyruszył z glinianego domu w małych Raczkach na północy Polski. Z różańcem wciśniętym do ręki przez matkę i nożem, który został mu po ojcu. Tak przynajmniej śpiewa Tomasz Organek, muzyk, kompozytor i autor tekstów. Jak było naprawdę?

- Zróbmy ten wywiad sprawnie, bo spieszę się na koncert Organka. Zna Pan może?

- Coś tam słyszałem.

- I co Pan o nim myśli, bo trochę się Pan chyba zna na muzyce?

- Daje chłop radę…

- Z domu wynosi się zarówno rzeczy dobre, jak i rzeczy złe. Co Pan wyniósł, prócz różańca i noża?

- Poszanowanie własnego terytorium. A także świadomość wolności i prawa do tego, że stanowi się o sobie. Choć mieszkałem w pokoju bez okien i drzwi, wiedziałem, że to moja przestrzeń. Każdy w naszym domu akceptował to, co robi druga osoba. Myślę tutaj o babci, mamie i bracie. Ojciec zmarł, kiedy miałem 15 lat.

-Dzieciństwo bez kar?

-Właściwie tak, bo nawet kiedy wpadaliśmy z bratem na durne i ryzykowne pomysły, mama nas nie ograniczała.

- Zaufanie?

- Pojawiło się chyba po śmierci ojca. Przez to, że jako najstarszy syn musiałem często wchodzić w jego rolę i zastępować go, mama dostrzegła moją samodzielność. I na więcej mi pozwalała. Nie protestowała nawet wtedy, kiedy w podstawówce jechałem PKS-em do odległego o sto kilometrów Białegostoku.

- Po co Pan tam jechał?

- Słuchałem Depeche Mode i chciałem wyglądać jak moi idole. Wie pani, czarne koszule, czarne buty. I do Białegostoku jechałem po te słynne „depeszki”. Równie dobrze radziłem sobie w innych sytuacjach, a zaufanie mamy sprawiało, że byłem w stanie dużo osiągnąć i nie miałem przeciwko czemu się buntować.

- Miejsce determinuje to, kim się stajemy?

- Oczywiście, nawet gdy spojrzy się na tak banalną sprawę jak autobusy.

- Autobusy?

- Tak, bo kursowały tylko do 19. Po tej godzinie do Raczek żywcem nie było jak dojechać. Wioska była niczym niedostępna wyspa położona między Oleckiem, Augustowem i Suwałkami. Gdziekolwiek chciałem iść, do kina, na imprezę czy koncert, musiałem się z tym liczyć.

- Ograniczenia sprawiały, że chciał Pan więcej?

- Sprawiały, że musiałem wszystko znaleźć u siebie. I tak pojawiły się książki, płyty i cały świat, który sobie stworzyłem. Oswojony, bliski, taki na wyciągnięcie ręki. Tak rozwijała się moja wyobraźnia.

- Z czasem sprawiła, że przestrzeń domu zrobiła się za ciasna, że postanowił Pan uciec? Tak jak Pan świewa:„Nigdy nie chciałem być jak wy, gdy wyjeżdżałem wyły psy. Ki czort mnie ciągnął. Do miasta jedź tak mówił mi”.

- Miałem kompleks małego miasteczka. A rozbuchane pragnienia, rzeczywistość podglądana w telewizorze czy wysłyszana na płytach pozwalały mi wierzyć, że istnieje świat bardziej kolorowy, pełniejszy, lepszy. To mnie pociągało i chciałem tej rzeczywistości doświadczyć. Pretekstem była matura i egzamin na studia.

- Co Pan myślał, wyjeżdżając do Torunia?

- Że kupiłem bilet tylko w jedną stronę, że już do Raczek nie wrócę.

- To przekonanie z wiekiem się zmienia?

- Nie wykluczam, że kiedyś pojawi się we mnie chęć, by wrócić, skąd się odeszło. Wtedy jednak miałem w sobie chęć szukania czegoś więcej, bardziej. Z czasem zrozumiałem, że to więcej i bardziej siedzi wyłącznie w mojej głowie.

- Ucieka się od tego, co jest w głowie?

- Myślę, że bardziej goniłem niż uciekałem. Oczywiście, bałem się stagnacji, prowincjonalności, nudy czy niespełnienia. Ale bardziej kierowała mną fascynacja światem, który poza Raczkami miał istnieć. Wydawało mi się, że to będzie Bóg wie co…

- A nie było?

- Było. Nowi ludzie, prężne środowisko. Filologia angielska, którą studiowałem, też mnie rozwijała, poszerzała horyzonty. Poczułem, że jestem w dobrym miejscu. Do tego zacząłem grać już całkiem poważnie, pojawiły się pierwsze zespoły i wiedziałem, że to jest właściwy kierunek. Tyle że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chciałem znowu więcej i jeszcze dalej.

- Szkoła to chyba nie było „więcej” i „dalej”?

- Szkoła była przypadkiem, bo nigdy nie czułem powołania, by nauczać.

- Ale trzeba było zarabiać pieniądze?

- I gdzieś się zatrzymać, by nie wracać. Akademik się skończył, skończyło się stypendium, musiałem zarobić na jedzenie i mieszkanie.

- Z muzyki żyć się nie dało?

- Na tamtym etapie nie, choć zarabialiśmy niewielkie pieniądze. Znajomi powiedzieli mi wówczas o firmie, która dowoziła nauczycieli obcych języków do miejsc tak prowincjonalnych, że żaden belfer nie chciał zamieszkać w nich na stałe. To podróżowanie trwało dwa lata i zakończyło się dość drastycznie.

- Była zima i samochodowy wypadek...

- … który wyrzucił mnie na pół roku z życia.

- I wtedy Pan wszystko przewartościował i postanowił „zmieniam swoje życie” ?

- Gdy patrzę na to dziś, układa się to w jakąś logiczną konsekwencję wydarzeń. Wtedy tak tego nie traktowałem. Leżąc w szpitalu nie przeskalowywałem swojego życiorysu. Nie powtarzałem: Boże, życie jest takie krótkie i kruche, musisz coś z nim zrobić. Dobrze to wiedziałem, bo uświadomiła mi to dobitnie śmierć ojca. Sofa zaczęła wtedy więcej grać, więc decyzja o tym, że nie wracam do szkoły, była prostsza. I kiedy zaczęliśmy dawać duże koncerty, grać z Sistars, w studiu Agnieszki Osieckiej z O.S.T.R., także jako support przed innymi zespołami, dojrzewało we mnie przekonanie, że jeśli chcę zająć się muzyką na poważnie, nie może być ona tylko weekendowym hobby, ale czymś, co robię na cały etat.

- Dziś czuje się Pan na właściwym miejscu?

- Absolutnie, choć nie dotarłbym do niego bez Sofy, w której nauczyłem się zaplecza bycia muzykiem, artystą. W Sofie zacząłem pisać teksty, które choć jeszcze nieudolne, uświadomiły mi, że chcę się w ten sposób wyrażać. Poczułem też, że polskie słowa są ważniejsze, mocniej dotykają, niosą o wiele więcej skojarzeń i emocji niż te angielskie. W tym zespole dojrzewałem powoli do tego, co dziś opowiadam zarówno muzyką jak i tekstem.

- To dojrzewanie do Organka było spontaniczne, wychodziło z Pana trzewi czy była w tym procesie kreacja?

- Nie miałem wyrachowanego planu. Bardzo dobrze czułem się w rolach twórcy i kompozytora. Wchodziłem w nie intuicyjnie. To rosło, pęczniało, by w końcu odnaleźć mnie w miejscu, w którym miałem już zupełnie inny pomysł na muzykę i na siebie. Tak narodził się Organek, w którym spotkały się wszystkie moje fascynacje pielęgnowane od podstawówki.

- Ile jest Pana w tekstach, ile zostawia Pan dla siebie?

- Nie umiem tego rozgraniczyć; procentowo wyliczyć, co jest w nich prawdą, co konfabulacją. W każdym utworze jestem w pewnym sensie autentyczny. Może nie wszystkie dane się zgadzają, nie wszystkie fakty znajdują pokrycie, ale też nie czuję, abym musiał się ze wszystkiego spowiadać. To, co powstaje, powinno być spójne literacko. Musi gryźć. I temu głównie podporządkowuję proces pisania tekstu. Bardziej zależy mi, by były one emocjonalne, bo właśnie w tych emocjach można bardziej mnie odnaleźć niż w szczegółach z mojego życia.

- Na ile w byciu artystą trzeba nauczyć się pokazywać nagie plecy?

- Na sto procent.

- Aż tak?

- Po co inaczej wychodzić na scenę? Dla mnie to jednoznaczne, że staje i mówię: „Oto jestem”. I albo spotkam się z akceptacją, sprzężeniem zwrotnym, albo nie.

- Dawanie siebie nie bywa niebezpieczne?

- Bywa, bo potem trzeba ze sceny zejść. I wtedy łatwo się pośliznąć. Kiedy kończy się koncert, w którym było się dla 1500 osób, ciężko jest zamknąć się w hotelu i zasnąć.

- To cena sukcesu. Jak się Pan z nim układa?

- Dobrze. Który muzyk narzeka, kiedy płyty się sprzedają a ludzie przychodzą na koncerty, by go słuchać? Oczywiście na drugiej szali ciążą brak anonimowości, intensywność i pytanie, kiedy przestać, kiedy powiedzieć dość. Koncerty są obciążające i psychicznie, i fizycznie, bo przecież za każdym razem, czy to we Wrocławiu, Gdańsku, Koszalinie czy u was w Krakowie, muszę być mistrzem świata. Nie mogę zrobić czegoś bokiem, częścią siebie, bo akurat mam gorszy dzień, bo wolałbym siedzieć sam w pokoju i z nikim się nie spotykać. Muszę wyjść i grać świetnie. To nie jest łatwe.

- Nie jest też łatwo po pierwszej świetnej płycie nagrać drugą i to równie dobrą. Mierzył się Pan z takim obciążeniem?

- Nie, nie rozgrywałem tego marketingowo, nie kalkulowałem, nie zamęczałem się. Druga płyta przychodziła naturalnie. I może właśnie brak napięcia leży u źródeł naszej popularności? Nie robimy niczego na siłę, jak dziś nie wychodzi, to nie wychodzi.

- Nie siedział Pan w depresji w ciemnym pokoju, bojąc się, że melodia nie przychodzi?

- Jeśli nie przychodzi, to nie przychodzi. Nie zamęczam się tym. Nie tracę w godzinę wiary w siebie i w swoje umiejętności. Wiem, że potrafię i umiem na to czekać.

- 20 lat temu myślał Pan inaczej?

- Pewnie, ale jak - nie pamiętam? Byłem w innym punkcie życia i nie chcę się dziś zastanawiać nad tym, co było wczoraj.

- Bo wspomnienia bywają niewygodne, jak Pan śpiewa?

- Kto z nas nie ma takich wspomnień, o których chciałby zapomnieć?

- „Popełniałem błędy, doprowadzałem ludzi do płaczu”, to też z Pana tekstu. Było tak?

- Wielokrotnie.

- I jak się z tym żyje?

- Źle, ale uczę się, wyciągam wnioski i staram się nie krzywdzić ludzi.

- Ma Pan przy sobie taką osobę, która jest niczym papierek lakmusowy?

- Moja dziewczyna, Magda, która potrafi powiedzieć mi wszystko w twarz. Mocno, że czasami boli. I to jest świetne, bo trzyma mnie bardzo blisko ziemi. Nie pozwala odlecieć nawet na metr.

- Wierzy Pan w przypadki, w pewną losowość zdarzeń?

- Widzę to tak, że człowiek porusza się niczym w żyle wodnej, wśród korytarzy i rozgałęzień. Musi co jakiś czas wybierać, czy skręci w prawo, w lewo, a może zawróci. I te wybory przesądzają o miejscu, do którego dojdzie, do przecięcia, w którym coś się podzieje, coś, co wpłynie na kolejne ruchy. Człowiek jest sumą wyborów, na które się decyduje. Czy to przypadek?

- Przypadek sprawia, jacy ludzie Pana otaczają?

- Nie mam wokół siebie nikogo, kto ma złą energię. Może to moje podświadome działanie, by eliminować tych, którzy potrafią podcinać skrzydła? W efekcie znajduję się w sytuacji, w której mam świetnych ludzi w zespole, i to nie tylko muzyków, ale doskonałych kompanów. To ważne, bo na scenie spędzamy dwie godziny, ale kolejne dziesięć na próbach i w drodze. To moja druga rodzina. Niewymuszona, i to jest dobre.

- Organek też jest niewymuszony. Nie mówi, że jest odkrywcą, to się ludziom podoba.

- Bo niczego nie odkryłem, nie wymyśliłem. Może gdybym miał te 20 lat mniej, siliłbym się na oryginalność. Mam jednak 40 i wiem, że na takie dyrdymały nikt się nie nabierze.

- Dedykował Pan tę płytę mamie. Która piosenka podoba jej się najbardziej?

- Lubi „Czarną Madonnę” i „Ultimo”

- Mnie najbardziej podoba się „Ultimo”.

- To jak Jerzemu Skolimowskiemu.

- Może jest taki sentymentalny jak ja.

- I taki jak ja.

- Sentymentalny człowiek, który muzyką komunikuje się ze światem?

- Wykorzystuję to narzędzie jako platformę. Bo choć w roli Organka nie mam problemów z otwieraniem się na innych, prywatnie nie bywa tak prosto. Nie jestem jokerem.

***

Tomasz Organek jest absolwentem filologii angielskiej na UMK w Toruniu. Kształcił się muzycznie na Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, grając na gitarze elektrycznej. Jest jednym z założycieli zespołu SOFA.

W 2013 roku powołał zespół pod nazwą Ørganek. Rok później nakładem wytwórni muzycznej Mystic Production ukazał się debiutancki album zespołu zatytułowany „Głupi”. W listopadzie 2016 roku świat ujrzała druga płyta Organka „Czarna Madonna”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski