Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Raz postawił się producentowi i może wówczas stracił Oscara

Rozmawia Wacław Krupiński
Wojciech Kilar byłby w szoku, że można tyle ciekawego o nim napisać
Wojciech Kilar byłby w szoku, że można tyle ciekawego o nim napisać Zdzisław Sowiński
Pisał muzykę do filmów, choć jej nie cenił. Zamiast poezji wybierał krwawe horrory, a ukochanej żonie Basi kupował perfumy z nakrętką z 24-karatowego złota. Maria Wilczek-Krupa, autorka książki „Kilar. Geniusz o dwóch twarzach”, poznała wiele tajemnic wybitnego kompozytora.

- Miałaś być współautorką filmu dokumentalnego o Wojciechu Kilarze, a zostałaś autorką świetnej biografii.

- Pan Wojtek bardzo nie chciał tego filmu, przekładał terminy, aż w końcu orzekł, że przecież wiem, że on bardzo nie lubi kamer, po czym dodał: „Jak już umrę, to pani napisze o mnie książkę”...

- Gdyby Wojciech Kilar poznał tę biografię, to jak sądzisz, co by powiedział?

- Byłby chyba w szoku, że tyle można było o nim napisać, bo twierdził, że jego życie nie jest specjalnie interesujące. Był bardzo skromnym człowiekiem. Niemniej mam nadzieję, że spodobałaby mu się ta biografia, bo starałam się ukazać jego ludzki wymiar - pokazać, że kompozytor, nawet tak sławny jak Wojciech Kilar, jest zwykłym śmiertelnikiem, mężczyzną, który ma swoje słabości, problemy, obawy, że nie jest jakimś Übermenschem, jak się niektórym wydaje.

- W nakłonieniu Kilara do zwierzeń i wytworzeniu atmosfery otwartości pomogło Ci obopólne zamiłowanie do kryminałów Agathy Christie oraz horrorów Stephena Kinga.

- Pan Wojtek je uwielbiał, im horror krwawszy, tym lepszy. Byłam zaskoczona, bo sądziłam, że on zaczytuje się w poezji, literaturze sakralnej, w Iwaszkiewiczu. A tu King i Christie. Błogosławił, jak mówił, swoją sklerozę, bo sprawiała, że nie pamiętał, kto zabił, mógł zatem czytać kryminały Christie po wielekroć; poza jednym, w którym mordercą był narrator i tego już nie dało się zapomnieć.

- Jakim rozmówcą był Kilar? W którym momencie poczułaś, że udało Ci się przełamać jego niechęć do mówienia o sobie?

- Przez kilka miesięcy 2011 roku było bardzo trudno. A później wiele dały rozmowy telefoniczne - w nich chętniej się zwierzał.

- Był wielkim twórcą muzyki filmowej, a zarazem jej nie cenił; przywoływał słowa Igora Strawińskiego, że zadaniem muzyki filmowej jest wyżywić jej kompozytora.

- Najpełniej przekonał się o tym po współpracy z Coppolą przy „Draculi”. Dla niego muzyka filmowa to było coś nieistotnego. I właśnie dlatego, że się do niej nie przywiązywał, że miał absolutną świadomość jej służebności względem obrazu, że się nie kłócił, jak mu coś wycięto, miał tyle zamówień. Filmowcy wiedzieli, że nie dość, iż pisze dobrą muzykę, to się nie handryczy, jak się mu coś usunie, a do tego jest punktualny, miły, uprzejmy. Raz tylko „postawił się” przy „Władcy Pierścieni” i doszło do konfliktu z producentem, a ten nie zastanawiał się, tylko powiedział „do widzenia”. Gdyby napisał muzykę do „Władcy Pierścieni”, myślę, że miałby na koncie Oscara.

- Mówił o tym?

- Niewiele. Opowiadał tylko, jak to powiedział producentowi, że źle na niego działa jego głos, a lekarz nie pozwolił mu się denerwować.

- Kilar fascynował się Ameryką jeszcze w czasach lwowskiej młodości. Gdy jednak po latach mógł się do Ameryki przenieść, to się zawahał.

- Miał dwie natury, sam o sobie mówił, że jest jak doktor Jekyll i mister Hyde. Chciał mieszkać w Ameryce, bo tam było wszystko, co lubił - wolność, uśmiechnięci ludzie, ukochany Nowy Jork. Zarazem tutaj miał dom, żonę, swój Śląsk i przede wszystkim Jasną Górę. W 1992 roku, kiedy dzięki „Draculi” odniósł sukces za oceanem, był już bardzo zżyty z tym klasztorem. Jednakże, jak sądzę, przeważyło to, że agent, który go bardzo namawiał do wyjazdu, nie krył, iż będzie trzeba bywać, prowadzić aktywne życie towarzyskie, żyć pod silną presją. Bo w Ameryce praca wygląda tak, że za tobą stoi reżyser, za reżyserem dyszy producent, a za producentem - sponsorzy. I wszyscy się wzajemnie nakręcają. Ostatecznie Kilar postanowił pozostać w Polsce. Wydawało mu się, że będzie mógł tak żyć okrakiem - tutaj sobie będzie mieszkał, a zamówienia dla Hollywood będzie realizował na odległość. Po części się to udało, ale tylko po części.

- Zilustrował muzycznie ponad 130 filmów; polonez z „Pana Tadeusza” Wajdy i muzyka do jego „Ziemi obiecanej”, pewnie i „Pieśń o małym rycerzu” - to dzięki tym utworom przetrwa Kilar w pamięci następnych pokoleń...

- Kiedyś powiedział, że chciałby zostać zapamiętany jako dobry człowiek, a nie jako kompozytor muzyki filmowej. I tak sobie myślę, że na pewno zostanie zapamiętany jako dobry człowiek, ale też jako kompozytor muzyki filmowej. Fenomen jego muzyki tkwi w tym, że on się nad nią kompletnie nie zastanawiał; pisał, co mu w duszy grało, a raczej - co mu grało w obrazie. Był człowiekiem nieprawdopodobnie wrażliwym na obraz; miał taki zmysł, że mówiło się o nim, iż widzi dźwięki albo że słyszy na ekranie obraz. Myślał o naszych emocjach, dlatego jego muzyka tak do nas przemawia. I dlatego przetrwa.

- Sam uwielbiał muzykę Nina Roty.

- Tak, to był jego mistrz. Kilar powtarzał, że nigdy nie zaryzykowałby stwierdzenia, iż muzyka filmowa jest dziełem sztuki, niemniej uważał Włocha za muzycznego geniusza. To był Kilara guru. I rzeczywiście ich style są podobne, to jest ta partytura hollywoodzka - szeroka, symfoniczna, potężna, z taką wagnerowską ideą w tle. Czuje się, że Kilar komponował pod wpływem Nina Roty.

- Ale nie powiemy, że był kopistą.

- Nie. Siebie kopiował, to tak.

- Słuchaliśmy też przez lata Kilara z „Dziennika Telewizyjnego”...

- Nie chwalił się tym, ale do roku 1989 sygnał „Dziennika Telewizyjnego” był jego.

- Książka pokazuje też Kilara prywatnie, z jego słabostkami do luksusu, na przykład do drogich hoteli. Opisujesz jego pierwszy pobyt w Paryżu i nocleg za 7 franków za noc, a po latach, po drugiej stronie tejże ulicy, płacił za noc w hotelu 6 tysięcy franków!

- Sam ładnie to spuentował, że 30 lat zajęło mu przejście z jednej strony ulicy na drugą. To zarazem ilustruje imponującą drogę, jaką ten twórca pokonał.

- Z lubością kupował też najdroższe, najbardziej markowe krawaty świata i czekał, aż ktoś to doceni.

- Okropnie denerwował się, gdy ktoś tego krawata nie zauważył. Miał bardzo dużo markowych ciuchów i... wszystkie wisiały w szafie. Bo Kilar na co dzień chodził ubrany bardzo skromnie. Tak samo było z samochodami, jego krążownik tkwił w garażu, a jeździło się, jak mówił Kilar, tzw. panem Wojciechem, czyli z zaprzyjaźnionym kierowcą. Ja Kilarowi zawdzięczam wiedzę, że istnieją perfumy kosztujące kilkanaście tysięcy złotych, gdyż mają nakrętkę z 24-karatowego złota. Kilar kupował je Basi, bo z każdego wyjazdu - zwłaszcza bez niej, gdy już chorowała - zawsze coś jej przywoził - to perfumy, to coś z garderoby. Uwielbiał kupować ciuchy i świetnie potrafił żonie coś dobrać.

- Opowieść o miłości między Kilarem a żoną to temat na osobne opowiadanie. Z jakąż czułością zajmował się nią, gdy była chora, rezygnując z codziennych przyjemności, a czasami z pracy...

- Tak, najważniejsza była opieka nad Basią. To była wielka miłość i wyjątkowy związek; najpierw trwające 12 lat narzeczeństwo, naznaczone burzami, awanturami, z szarpaniną włącznie. Basia była bardzo piękna, wielu się o nią starało i ona w końcu zaczęła te hołdy przyjmować, a Kilar to był furiat; możesz sobie dośpiewać, co się działo. On wtedy jeszcze lubił alkohol, co ujawniło się w pełni, gdy wyjechał na stypendium do Paryża. To było 12 naprawdę trudnych lat. I nagle - ślub! A po nim 40 pięknych, bezkonfliktowych lat. Basia, będąc też muzykiem, wiele mu pomagała. Widziałam w archiwum rodzinnym taki notesik, w którym zapisywała wszystkie filmy, sceny, gdzie ma brzmieć muzyka, ile ma trwać sekund. Wojtek nie miał do tego cierpliwości, to ona robiła za niego. Czytała także scenariusze, bo przecież było ich dużo, więc pierwszej selekcji dokonywała ona. Razem pracowali i żyli razem. Niezwykle zgodne małżeństwo, pełne miłości, szacunku; życzę takiego każdemu. Dlatego, kiedy Basia umarła, wszyscy myśleli, że Kilar tego po prostu nie przeżyje.

- Żył jeszcze siedem lat.

- Wiem od niego, że modlił się, by nie umrzeć pierwszy, bał się, że żona zostanie sama i nie da sobie rady. Wolał wziąć na siebie krzyż samotności i ból rozstania. I też Basia odeszła pierwsza. Opowiadał mi, że myślał tylko o tym, by dane mu lata przeżyć i nie zwariować. Śmierci się nie bał, głęboko wierzył w to, że po drugiej stronie czeka go spotkanie z Basią. I z ich ukochanymi kotami - Hildą i Bambikiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski