Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziki Zachód jak Dzikie Pola, a Kit Carson jak Wołodyjowski

Janusz Ślęzak
Kit Carson (Christopher Houston Carson) ma w Nevadzie miasto swego imienia -  Carson City
Kit Carson (Christopher Houston Carson) ma w Nevadzie miasto swego imienia - Carson City archiwum
Postura nikczemna (160 cm z niewielkim okładem) i nogi skrzywione od przesiadywania w siodle. Oto jeden z bohaterów USA, który podbijał Nowy Meksyk i Kalifornię. Mimo zasług i poważania osobistego majątku się nie dorobił. Całkiem jak Sienkiewiczowski pan Michał...

Gdyby na amerykańskie wybory poszli wyłącznie Latynosi, których najwięcej mieszka na zachodzie i południu USA, wynik wyglądałby tak: 65 do 35 proc. dla Clinton. Leżący w południowo-zachodniej części USA Nowy Meksyk, Kolorado i Nevada oraz położone nad samym Oceanem Spokojnym Kalifornia, Oregon i Waszyngton dały pokonanej kandydatce demokratów 94 z 218 głosów elektorskich, jakie zdobyła w całym kraju. Z wyjątkiem Kalifornii nie są to ludne stany, zatem elektorów zbyt wielu nie mają. W efekcie w całych Stanach Zjednoczonych Trump zgarnął o 58 głosów więcej.

W Nowym Meksyku Latynosów jest zresztą więcej niż białych, a w Kalifornii proporcje są niemal wyrównane. Terytoria obu tych stanów kolonizowali przed czterystu laty Hiszpanie. Potem należały do Meksyku, gdy w 1821 r. wybił się na niepodległość, aż w latach 40. XIX w. przyszła kolej na Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Po kilkuletniej wojnie Meksyk stracił ponad połowę swego terytorium (dzisiejsze stany Kalifornia, Teksas, Nowy Meksyk, Arizona, Nevada, Utah, Wyoming, Kolorado). Z kolei USA, z młodego państwa ciążącego ku Oceanowi Atlantyckiemu, stały się kontynentalnym mocarstwem, rozciągniętym na preriach, pustyniach, półpustyniach i w górach pomiędzy dwoma największymi oceanami.

Burzliwe dekady kształtowania się w USA ekspansjonistycznej idei „Boskiego Przeznaczenia” (Manifest Destiny), czyli dążenia amerykańskiej republiki do opanowania całego kontynentu, w pasjonujący sposób opisał Hampton Sides, urodzony w Memphis (stan Tennessee), historyk, pisarz i dziennikarz. Jego wydana w 2006 r. 600-stronicowa „Krew i burza” („Blood and Thunder”) to imponujący fresk historyczny o podboju Dzikiego Zachodu, a głównym bohaterem wydarzeń jest Kit Carson (1809- 1868), który dla Amerykanów legendą stał się już za życia. Polski przekład amerykańskiego bestsellera („Krew i burza. Historia Dzikiego Zachodu”), w tłumaczeniu Tomasza Ulanowskiego, ukazał się w tym roku w znakomitej „amerykańskiej” serii Wydawnictwa Czarne.

„Wydaje się, jakby Carson był obecny u zarania dziejów. Był świadkiem narodzin amerykańskiego Dzikiego Zachodu, jego brutalności i żywotności. W swoich ciągłych podróżach poznał wszystkie najważniejsze plemiona indiańskie i wszystkich najważniejszych ludzi” - pisze Sides. Carson w ciągu kilku dekad przemierzył wszerz i wzdłuż krainy Zachodu. Był traperem, łowcą zwierząt futerkowych, przewodnikiem i eksploratorem nieznanych białym terenów. Spenetrował m.in. Góry Skaliste, leżąca za nimi Wielką Kotlinę, góry Sierra Nevada, odległe górskie wybrzeże Oregonu. Jako myśliwy przemierzał Wielkie Równiny, tropiąc milionowe stada bizonów, przeszedł niejeden raz kilka pustyń - Sonorę, Chihuahua i Mojave. Zaglądał w otchłań Wielkiego Kanionu, podróżował wzdłuż najważniejszych rzek Zachodu: Kolorado, Platte, Sacramento, Green River, Arkansas, Missouri, Rio Grande i innych. Wiele ze swoich eskapad odbył jako żołnierz armii USA, ceniony przez dowódców za nadzwyczajny węch przewodnika oraz umiejętność dogadywania się z Indianami.

W wojsku Carson zrobił karierę. Walczył w wojnie secesyjnej po stronie Unii, został oficerem, w końcu pułkownikiem, a nawet honorowym generałem. Był zresztą jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym amerykańskim generałem, który nie potrafił czytać ani pisać. Wstydził się tego. Zdołał wykuć na pamięć tylko własny podpis, którym sygnował dokumenty. Mówił za to biegle po hiszpańsku i francusku, potrafił się też dogadać w językach Nawahów, Jutów, Komanczów, Czejenów, Arapaho, Szoszonów i innych plemion.

Na pierwszy rzut oka nie robił specjalnego wrażenia. Postura nikczemna (160 cm z małym okładem) i nogi skrzywione od wieloletniego przesiadywania w siodle. A jednak zalicza się do kilku, może kilkunastu Amerykanów, którzy wypełnili „Boskie Przeznaczenie” USA, obmyślone przez uczonych mężów ze wschodniego wybrzeża. Jego kariera zaczęła się w 1826 r., gdy jako siedemnastolatek zaciągnął się do pomocy przy wyprawie handlowej do Santa Fe. Zaczął od posady chłopca stajennego, a dodatkowym atutem było to, że dobrze strzelał.

Już za życia zyskał w Ameryce status superbohatera. O jego wyczynach rozpisywały się gazety w całym kraju, a szukający zarobku pisarze i wydawcy wypuszczali na rynek kolejne książki sławiące Kita. Stał się ulubionym bohaterem niezbyt wybitnej, lecz niezwykle popularnej i taniej literatury sensacyjno-przygodowej, nazywanej „Krew i burza” albo „Pulp fiction” (od pulpy papierowej, czyli surowca, z którego produkowano najgorszej jakości papier książkowy).

Carson był jednym z tych, którzy dali USA Nowy Meksyk (pierwotnie tym mianem określano o wiele większe terytorium od obecnego stanu o tej nazwie) oraz Kalifornię z przyległościami. Był też przekleństwem Nawahów, największego i bodaj najbardziej nieugiętego plemienia Indian Ameryki Północnej (300 tys. albo i więcej ludzi). Nie można jednak nazwać Carsona rasistą. Nie uważał rdzennych mieszkańców kontynentu za ludzi gorszego gatunku. Miał wielu przyjaciół wśród Indian z różnych plemion. Ba, miał nawet indiańską żonę (Śpiewająca Trawa z plemienia Arapaho) i dzieci. Z drugiej strony zabijał Indian tak samo, jak oni zabijali białych. Takie to były czasy i takie tereny. Brutalne, dzikie, bezpardonowe. Skalpowanie ofiar, porywanie ludzi i czynienie z nich niewolników należało do powszednich praktyk, stosowanych przez obie strony.

Nawaho - w języku Indian Pueblo (rolników) - znaczy „ludzie z wielkich pól uprawnych”. Nawahowie rzeczywiście uprawiali kukurydzę, ale tak naprawdę byli ludem półkoczowniczym, który trudnił się głównie hodowlą owiec, zaś młodzi wojownicy - rabowaniem Hiszpanów, Latynosów, innych plemion indiańskich i wreszcie białych osadników i kupców amerykańskich.

Nawahowie mówili na siebie Diné, czyli po prostu „ludzie”. Od stuleci rządzili niepodzielnie na rozległych pustkowiach i w poprzecinanych kanionami górach południowego Zachodu. Na początku XVI w. siali popłoch wśród hiszpańskich kolonizatorów i zakonników. Dwieście lat później sami musieli ulec w nierównej walce z potężną białą siłą ze Wschodu. Powiedzieć, że Carson był tego świadkiem, to zdecydowanie za mało. On, może i bez wielkiego zapału, przyłożył do tego rękę. Sam widział śmierć największego spośród wodzów Nawahów - Narbony, bogatego i wielkiego (prawie dwa metry wzrostu) Indianina.

Początkowo biali Amerykanie dostawali na Dzikim Zachodzie w skórę. Od Meksyku, od Nawahów, od Komanczów, od wielu innych indiańskich plemion, ale i tak byli skazani na sukces. Nawahowie zostali dwukrotnie przesiedleni do rezerwatów, a dziesiątki tysięcy z nich przypłaciło to życiem. Czerwonoskórych było stosunkowo niewielu. Dziś wtopili się w amerykańskie społeczeństwo. Na zachodnich i południowo-zachodnich obszarach USA mieszkają jednak miliony Latynosów. To potomkowie hiszpańskich kolonizatorów z XVI stulecia, częściowo kolejne pokolenia Meksykanów, częściowo wreszcie rzesze latynoskich, hiszpańskojęzycznych imigrantów z XX i XXI w. Oni z pewnością nie głosowali na Trumpa, który zapowiadał przecież budowę muru na granicy z Meksykiem. „Uczyńmy Amerykę znowu wielką” - wzywał w kampanii prezydenckiej. Czy to nowe wcielenie idei „Boskiego Przeznaczenia” z lat 40. XIX w.?

Z pieśni Nawahów:

„Gnam za zapachem deszczu,

Przyciąga mnie ciemność burzy,

Gnam za błyskawicami,

Szukam miejsc, w które biją”.

Polakom ta opowieść może się wydać dziwnie znajoma. Bezkresne pustkowia jak Dzikie Pola, Indianie niczym Tatarzy i szlachetny, niewysoki bohater, któremu większość życia upływa na wojnach - wypisz wymaluj: Michał Wołodyjowski.

Prof. Timothy Snyder z Uniwersytetu Yale twierdzi, że podbój Zachodu przez USA zafascynował m.in. Adolfa Hitlera. Być może u podstaw ekspansjonistycznych koncepcji przyszłego Führera legła niewinna proza Karola Maya. Przygody Winnetou Hitler odczytał po prostu po swojemu.

Powieści Maya to czysta konfabulacja, z Sidesem sprawa wygląda zgoła inaczej. Opisał Nowy Meksyk z takim znawstwem i miłością, z jaką mógł to uczynić wyłącznie ktoś, kto tam od dawna mieszka.

Jeśli czytaliście w dzieciństwie Winnetou, z książki Sidesa dowiecie się, jak było naprawdę. Ani Indianie, a zwłaszcza Apacze, nie byli tacy szlachetni, ani biali kolonizatorzy nie pałali taką żądzą mordu, a słynna fraza „te psy Komancze” to wierutna bzdura.

Hampton Sides, „Krew i burza. Historia Dzikiego Zachodu”, Wydawnictwo Czarne, 2016

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski