Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryczek: Nie majstruję przy swoich zdjęciach

Tomasz Kolowca
Kiedy pstrykał zdjęcie człowiekowi karmiącemu w Krakowie łabędzie, nie miał chyba pojęcia, że obejrzą je miliony. I że fotografia zmieni jego życie. Dziś Marcin Ryczek wie dobrze, co chce robić. Wieloznaczne obrazy, które skłaniają do refleksji
Kiedy pstrykał zdjęcie człowiekowi karmiącemu w Krakowie łabędzie, nie miał chyba pojęcia, że obejrzą je miliony. I że fotografia zmieni jego życie. Dziś Marcin Ryczek wie dobrze, co chce robić. Wieloznaczne obrazy, które skłaniają do refleksji fot. Marcin Ryczek
Co mnie wyróżnia? Minimalizm i geometria. One tworzą pewien porządek. Ludzie przychodzą na wystawę i bardzo się wyciszają - mówi Marcin Ryczek, fotograf z Krakowa, którego zdjęcia podziwiają miliony osób na świecie

- Nie masz dość łabędzi?

- Nie, nie mam. Zdjęcie, które masz na myśli - „A Man Feeding Swans in the Snow” (Człowiek karmiący łabędzie w śniegu) - jest bardzo osobiste. Gdybym zrobił je przez przypadek i stałoby się popularne, może miałbym go dosyć. Ale w tamtym okresie (2013 rok) czułem, że muszę uchwycić coś, co byłoby wizualizacją równowagi. Balansu w życiu, który osiągnąłem. Po różnych, negatywnych i pozytywnych sytuacjach, które mi się zdarzyły, nadszedł wyjątkowy czas równowagi.

Chodziłem więc po Krakowie szukając odpowiedniego ujęcia tego stanu. Nie myślałem wówczas o konkretnym symbolu, takim jak yin-yang. Wtedy zobaczyłem nad Wisłą dwie symetrycznie przyległe do siebie płaszczyzny: białego, zaśnieżonego brzegu i ciemnej rzeki. Wracałem w to miejsce wiele razy. Podobały mi się kontrastujące ze sobą „połówki”, brakowało jednak wypełnienia.

I któregoś dnia ta scena się wydarzyła. Zrobiłem 3 czy 4 zdjęcia, wybrałem jedno i opublikowałem. Błyskawicznie zyskało niesamowitą popularność. Fotografia była interpretowana na różne sposoby, zaczęła żyć własnym życiem. Dała mi znaczną rozpoznawalność; ludzie przychodząc na wystawy organizowane w różnych zakątkach świata często mówią „O, znam to zdjęcie”.

Na początku zainteresowanie rzeczywiście skupione było na łabędziach, ale teraz krytycy i miłośnicy zwracają uwagę także na inne fotografie, zauważają spójny styl, i w końcu je kupują. Fotka z łabędziami jest mocna i już sama forma przykuwa uwagę.

Inne są bardziej subtelne, a ich przekaz i nawiązanie do symboliki bardziej ukryte. Kończąc odpowiedź na twoje pytanie, myślę, że nigdy nie będę miał dość tego zdjęcia, ponieważ jest wyrazem filozofii mojego życia. Odnośnikiem, że zarówno do tych pozytywnych, jak i negatywnych aspektów życia trzeba podchodzić z dystansem, mając świadomość ich wzajemnego przenikania.

- Poznałeś człowieka z tego zdjęcia?

- Nie. Kilka osób kontaktowało się ze mną mailowo. Ale stwierdziłem, że nie ma sensu tego dociekać. Kiedy tylu ludzi naraz twierdzi, że są na tym jednym zdjęciu, w żaden sposób nie jestem tego w stanie zweryfikować. Dzięki temu fotografia ma charakter uniwersalny, gdyż każdy może zobaczyć na niej siebie.

- Widząc je pierwszy raz wiele osób pewnie myśli: „Ale miał szczęście! Przechodził i akurat taka scena”.

- Tyle że tak nie było. Zdarza się, że dobre zdjęcie powstaje przypadkiem - fotografia uliczna po części na tym polega. „Czyha się” na sytuacje i wydarzenia. Ja zazwyczaj muszę mieć w głowie jakąś myśl, aby później - już spacerując z aparatem - dostrzec sytuację czy miejsce do niej pasujące. Chyba nigdy bym nie zauważył tych dwóch połówek, gdybym nie miał w sobie wtedy takich, a nie innych emocji.

- Czyli masz w głowie gotowy kadr?

- Kadru nie…

- Ale jakąś kompozycję, elementy, a potem szukasz realizacji w otoczeniu.

- Zazwyczaj pojawia się myśl, np. „równowaga” - i pod nią szukam miejsca. Może to być mur, siatka, właściwie cokolwiek. Ważna i charakterystyczna dla mnie jest geometria, minimalizm, nawiązanie do symboli. Zdjęcia są metaforą, nie reportażem. Nigdy do końca nie wiem, co się przytrafi w danej przestrzeni, i to jest najciekawsze, bo nie zależy ode mnie. Pozostaje czekanie. Czasem kilka godzin, czasem krócej, a jeszcze innym razem bez skutku.

-Zdarzyło się tak, że właśnie nie trafiłeś na ten moment, przegapiłeś go?

- W tym oczekiwaniu czasami pojawi się zwykła nieuwaga, rozproszenie, brak skupienia. Na co dzień bardzo często noszę aparat, ale rzadko zdarza mi się zrobić zdjęcie ot tak, przy okazji. By fotografować, muszę zresetować głowę. Skupiać się, bo kiedy myśli się o innych sprawach, czasem coś umyka, nie wychodzi. Zazwyczaj jednak cierpliwość popłaca, coś się w końcu pojawia. Już chcę odpuścić, ale nagle dostrzegam znikający cień, czekam do ostatniej minuty i udaje się. Mam to.

- Co jest najważniejsze w samej fotografii?

- Dla mnie treść. Wieloznaczność, błyskotliwość, inspiracja do refleksji. Ale forma jest równie ważna, bo tworzy charakter autora, jego styl. W moim przypadku to minimalizm i geometria. One organizują porządek. Ludzie przychodzą na wystawę i mówią, że bardzo się wyciszają. Zdjęcia, zwłaszcza te czarno-białe, sprawiają, że można przy nich „poczuć ciszę”. Czasami wyzwaniem dla mnie jest zrobienie zdjęcia w takich miejscach, jak np. Indie, które raczej kojarzą się z chaosem. Trudniej jest tam znaleźć taki „mój” kadr niż w Japonii…

- Kadr emblematyczny.

- Tak. Ale kiedy jadę do takiego miejsca jak Indie i przez miesiąc codziennie funkcjonuję w tym wielobarwnym „chaosie”, to i w tej scenerii potrafię znaleźć coś charakterystycznego. Ostatnio udało mi się zrobić tam kilka „trudnych” fotografii - na przykład „Emigration - The United States of Earth”. Forma wyróżnia to zdjęcie spośród innych, ale i tak najważniejszy jest przekaz.

- Jak się zostaje fotografem? Da się nim być bez gruntownej wiedzy, szkoleń czy studiów?

- Dobrze mieć podstawy, choć głównie liczy się praktyka, uczenie na własnych błędach, eksperymentowanie. Ja ukończyłem kilka kursów, zrobiłem studia podyplomowe z grafiki komputerowej. To też miało znaczenie.

- Czyli majstrujesz przy zdjęciach?

- Nie, nie majstruję. Jedyne, co robię w programie komputerowym, to zmiana fotografii na czarno-białą i regulacja kontrastu. Zresztą, podczas konkursów jurorzy sprawdzają autentyczność zdjęć. Moje zmiany zawsze mieszczą się w ramach dozwolonych zasad. Technologia mnie aż tak bardzo nie pasjonuje - nie muszę mieć najnowszych aparatów z wszystkimi bajerami. A wracając do pytania - należy znać zasady, choćby po to, żeby je czasem świadomie złamać. Na przykład „Człowiek karmiący łabędzie” jest skomponowany trochę wbrew zasadom trójpodziału w fotografii. Na początku kilku fotografów mówiło „czemu nie podzieliłeś tego na 1/3 i 2/3 zamiast „po połowie?” Dla mnie to dziwne, bo choć podstawowa znajomość zasad jest istotna, najważniejsze jest to, co chcę przekazać.

- Zdarzają ci się inspiracje „międzymedialne”? Zdjęcia, które opowiadają albo ilustrują książkę, film czy cytat?

- Świadomie i bezpośrednio - właściwie nie. Były wyjątki - nie tak dawno w Grecji poprosili mnie, żebym zrobił plakat do opery „Orfeusz i Eurydyka”. Wtedy pomyślałem, że już mam zdjęcie, które będzie pasować. Reżyserowi się bardzo spodobało, trafiło na billboardy. Innym razem pan Andrzej Pągowski zaprosił mnie do projektu „Oblicza kobiet”. To kalendarz, w którym publikowane są obrazy, grafiki, zdjęcia różnych autorów. W tym przypadku znałem temat i zrobiłem zdjęcie, do którego pan Pągowski dodał cytat. Wyszło super.

- Masz swoich mistrzów fotografii?

- Mistrzów może nie. Cenię za to Antona Corbijna, choć bardziej za teledyski niż za fotografie. Kręcił je dla Joy Division, Depeche Mode, Nicka Cave’a. Są zazwyczaj czarno-białe, z dużym ziarnem. Są jeszcze klasyczni fotografowie, jak Henri Cartier-Bresson czy Ray Metzker, których lubię, choć nie bywam w nich „zapatrzony”. Pomaga to w tworzeniu własnego stylu. W fotografii ważne jest to, by samo zdjęcie mówiło wszystko, a niekoniecznie historia za nim stojąca. Zrozumiałem to dosadnie, kiedy zrobiłem zdjęcie „The United States of India”.

Kojarzy się z flagą Stanów Zjednoczonych, tylko że w miejscu gwiazd siedzi medytujący człowiek, są też biało-czerwone pasy.

To zdjęcie i praca nad nim zmieniło w sposób istotny moje podejście do fotografii. Robiłem sporo portretów, ale to właśnie dzięki niemu zrozumiałem, że taka fotografia jest najciekawsza. Nie pokazywanie tego, co jest, ale konstruowanie obrazu-metafory.

W moim myśleniu o zdjęciu ważni są twórcy filmowi. Kieślowski czy Lynch; w ich produkcjach jest wiele symboli, i ja też staram się podążać w tym kierunku. Tak było w „Człowieku karmiącym łabędzie”, ale też w „Hiroshima - Phoenix Rising from the Ashes”, które zrobiłem podczas podróży po Japonii. Na tym zdjęciu jest żuraw stojący w morzu na tle zarysu miasta Hiroszima. Odwiedziłem wcześniej muzeum poświęcone katastrofie zrzucenia bomby atomowej. Wiedząc jednocześnie, że w Japonii wierzy się, że zrobienie 1000 żurawi z origami zapewnia szczęście, uzdrowienie i odbudowę, czekałem na taki kadr, na ten symboliczny moment.

W tym przypadku wyjątkowo podpisałem, gdzie została zrobiona ta fotografia, bo kontekst wydawał mi się ważny. Zazwyczaj tego nie czynię i czasem ludzie widzą w moich pracach zupełnie inne rzeczy niż ja. Na tym zdjęciu jest mocna pozioma linia (falochron), w tle miasto (betonowe bloki), a na pierwszym planie żuraw. Często zdarza się, że tę fotografię inni interpretują jako mocne odcięcie świata ludzkiego od świata natury.

- Zdjęcie żyje samo, tak jak wspominałeś.

- Tak jak w tych filmach - nie wszystko podane jest wprost. Dobrze, jeżeli ludzie mogą interpretować fotografie po swojemu. Sam wiele się uczę o moich zdjęciach i o sobie, słuchając takich analiz. Tylko w dwóch z nich zaznaczyłem miejsce ich wykonania: z żurawiem oraz drugie z Kijowa, na którym żołnierz przechodzi białą linię na ulicy prowadzącej do Majdanu („Border”). To było istotne, wydarzyło się krótko po Majdanie, po przekroczeniu granicy Krymu.

- Zajmujesz się fotografią kolekcjonerską. Na czym ona polega?

- To fotografia wystawiana w galeriach, unikatowa, nie jest masowa. Każde zdjęcie jest numerowane i sygnowane.

- Zawsze jest jedna odbitka?

- W moim przypadku nie, ale niektórzy fotografowie robią tylko jedną.

- Ty nie jesteś aż tak kolekcjonerski…

- Ale wszystkie zdjęcia są limitowane i sygnowane. Wiele z nich funkcjonuje w prywatnych kolekcjach w Polsce i na świecie. „Człowiek karmiący łabędzie” znajduje się w zbiorach Biblioteki Narodowej w Paryżu i w Muzeum Śląskim w Katowicach. Uprawianie fotografii kolekcjonerskiej daje mi dużą niezależność. W Polsce nie jest ona tak popularna jak na przykład we Francji, Niemczech czy w Stanach Zjednoczonych... Nie ma u nas aż tak dużego popytu i nie inwestuje się w nią zbyt dużych środków. Myślę, że za kilka lat zacznie się to zmieniać. Dzięki internetowi świat się „skurczył” i nie ma ograniczeń w komunikacji i możliwości zaprezentowania swojej twórczości, niezależnie gdzie się mieszka. To dobry moment do inwestowania w polską fotografię kolekcjonerską, ponieważ ceny są przyzwoite. Cieszę się bardzo, że choć moja pasja stała się moim zawodem, pamiętam o tym, że to samo piękno tworzenia zdjęć jest najważniejsze.

- A nie chciałeś być fotografem prasowym, związanym na stałe z jakimś medium? Choćby dla samego kontaktu.

- Fotografia reportażowa nie do końca mnie interesuje, bo trudno mi robić coś na zlecenie. Jestem w takim momencie, że mam pełną wolność i komfort pracy. Robię zdjęcia, kierując się intuicją, własnym poczuciem estetyki i uczuciami. Nie staram się za wszelką cenę zaspokoić oczekiwań odbiorców. Jeśli się im podobają - tym lepiej. Jeśli są publikowane - jest świetnie.

- Więc gdyby dzisiaj zgłosił się „New York Times”, żebyś pojechał do Syrii i zrobił dla nich fotoreportaż - nie pojechałbyś w imię niezależności?

- Gdyby zadzwonili z myślą, żebym wykonał to „po swojemu”, poważnie bym to przemyślał. Nie miałbym problemu z przyjęciem ciekawego zlecenia, o ile nie wiązałoby się z góry narzuconą koncepcją. I to nie musiałby być wcale „New York Times”…

-… „Dziennik Polski”?…

- Na przykład. Ale tylko wtedy, jeżeli mógłbym pokazać temat po swojemu, w swoim stylu. Widziałem zdjęcia z Kijowa, nawiązujące do Majdanu i ich autorowi udało się przedstawić wydarzenie poprzez metaforę. Jestem otwarty, tylko podejmując decyzje dotyczące realizowania mojej pasji i zawodu, wybrałem drogę, która daje mi najwięcej swobody.

- Skąd się wziąłeś w Krakowie?

- Po studiach w Lublinie przeprowadziłem się do Krakowa, to było 11 lat temu. Założyłem firmę graficzno-fotograficzną, zadomowiłem się i dobrze tu się czuję. Na początku zajmowałem się raczej komercyjnymi rzeczami, choć już wtedy zastanawiałem się, w jaki sposób bardziej skoncentrować swoją aktywność wyłącznie na fotografii. Po pracy robiłem więc zdjęcia dla siebie, poszukując własnego stylu.

- Sporo Twoich fotografii, jak sam wspominałeś, zrobiłeś za granicą. Często wyjeżdżasz?

- Często. Przynajmniej raz na dwa miesiące mam jakąś zagraniczną wystawę. Poza tym podróżuję po to, aby robić zdjęcia. Czasem zostaję dłużej po różnych uroczystościach i wtedy mam czas na skupienie się na fotografowaniu.

- A z Włoch przywiozłeś jakieś dobre zdjęcia?

- Mam dwa, które sobie „leżakują”. Czasem tak robię. Są w komputerze, oglądam je co jakiś czas i zastanawiam się, czy nadal się nadają. Nie mam potrzeby publikować wszystkiego od razu. Mam zdjęcie, które czeka 5 miesięcy. Wolę rzadziej coś pokazać. Lepiej czasem przeczekać pierwszą ekscytację i nabrać dystansu.

- Opowiedz o nowo wydanym albumie fotograficznym, w którym odgrywasz niebanalną rolę.

- Odezwał się do mnie autor, David Gibson, ceniony fotograf uliczny, który organizuje wiele warsztatów, wydaje książki. Zaproponował, żeby umieścić „Człowieka karmiącego łabędzie” na okładce albumu „100 Great Street Photographs” wydanego przez wydawnictwo Prestel. To miłe wyróżnienie, tym bardziej że w książce można zobaczyć prace wielu wspaniałych artystów ulicznych, jak choćby Martina Parra czy Alexa Webba. Wspaniałe jest też to, że dzięki tej publikacji poznaję i kontaktuję się z fotografami z całego świata.

- I nie boisz się zaszufladkowania? Okładka z Twoim zdjęciem i wielkim napisem „fotografia uliczna”?

- Nie. Myślę, że pojawiło się ono już w tak wielu miejscach, że umyka zwyczajowym podziałom. Było w „National Geographic”, we wszystkich edycjach na świecie, i chociaż dla mnie jest metaforą, redaktorzy „NG” kwalifikowali je jako fotografię przyrodniczą. To dobrze, że moje zdjęcia wymykają się przypisaniu do konkretnych szuflad gatunkowych. Że mogą być wystawiane na festiwalu fotografii ulicznej, tak samo jak artystycznej czy podróżniczej.

- Jakie zdjęcie chciałbyś zrobić? Co by na nim było? Takie, na które patrząc, powiedziałbyś: to jest dokładnie to, co chciałem sfotografować.

- Najważniejsza jest dla mnie relacja człowiek-świat. Jednostki, która jest ważna, ale jednocześnie „mała” wobec tego, co ją otacza. Ważne jest pokazanie tego, co realne i tego niekoniecznie realnego. Żyjemy szybko, jesteśmy bombardowani trendami i modami. A jest przecież rzeczywistość, gdzie czas może płynąć wolniej, i to zależy od nas. Sam proces fotografowania pomaga mi wyrwać się z codzienności, odejść od komputera, od „kariery”. Pozwala mi na skupienie, wnikliwsze dostrzeganie. To chcę robić w fotografii. Mam takie jedno zdjęcie - na ekranie dźwiękochłonnym wzdłuż autostrady są namalowane ptaki, a nad nim lecą prawdziwe ptaki, które wyglądają niemal tak samo jak te sztuczne. To, jak mi się wydaje, pokazuje te dwie strony świata: wydmuszkę, w której żyjemy, czyli to, co jest kreowane przez media i reklamy, a z drugiej strony to, na czym warto się skupić. Dlatego też fotografuję - to jest coś więcej niż samo fizyczne zrobienie zdjęcia…

- Fotografia powolna…

- Tak, gdzie ważna jest ostatnia część procesu: czekanie na wydarzenie. Bo przecież nie wiadomo, co się stanie. To skupienie na małych rzeczach i sytuacjach jest najważniejsze. Zauważa się wtedy więcej. To chcę pokazywać.

- A jaka fotografia powinna być tu, obok naszej rozmowy?

- (Un)real. Właśnie ta z ptakami namalowanymi i prawdziwymi.

Marcin Ryczek urodził się w 1982 roku w Lublinie, w Krakowie mieszka od 11 lat. Fotograf, autor wielu zdjęć kolekcjonerskich, z wykształcenia również grafik i marketingowiec. Jego zdjęcie z 2013 roku „A Man Fedding Swans in Snow” stało się wielkim hitem na całym świecie. Przedrukowały je setki gazet i portali z całego świata, opublikował też National Geographic. Jego prace pojawiają się na wielu wystawach, ostatnio na międzynarodowym festiwalu w Reggio Emilia koło Bolonii. W czerwcu jego zdjęcia były częścią Biennale „Ostrale” w Dreźnie.

Myśli nad wystawami w Polsce.

Więcej o autorze zdjęć:

www.marcinryczek.com
www.facebook.com/MarcinRyczekPhotography
www.instagram.com/marcinryczek_photography
WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 11

Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski