Khalil tylko w jednym czuję się oszukany przez Kraków. Bo nikt go nie ostrzegł, że pod Wawelem trzeba uważać na smog. Jednak cała reszta w stolicy Małopolski urzekła Afgańczyka. I to od pierwszego wejrzenia w 2009 r. Jednak przygoda Khalila z Polską nigdy by się nie zdarzyła, gdyby nie przypadkowe spotkanie pięć lat wcześniej na ulicach jego rodzinnego Heratu w zachodnim Afganistanie.
- Pewnego dnia zobaczyłem blondyna z niebieskimi oczami. Pomyślałem, że na pewno nie jest miejscowy. Zacząłem z nim rozmawiać, bo znałem kilka słów po angielsku, a on umiał coś powiedzieć w języku dari (jeden z języków urzędowych w Afganistanie) - wspomina Khalil. Tym tajemniczym człowiekiem był polski podróżnik Krzysztof Lizak, który przemierzał wtedy Azję wzdłuż i wszerz.
Polak właśnie wracał ze wsi pod Heratem, gdzie zatrzymał się na kilka dni. - Khalil zaprosił mnie do swojego domu. Pamiętam, jak miał pod ręką książki do nauki angielskiego. Był bardzo zmotywowany do nauki - opowiada nam Krzysztof Lizak. Afgańczyk właśnie przygotowywał się do egzaminów końcowych szkoły średniej. Dla młodego Khalila obieżyświat z Polski był jak okno na świat, pierwszym poznanym obcokrajowcem. Podróżnik odwdzięczył się za gościnę i w 2009 r. zaprosił Khalila na trzy tygodnie do naszego kraju. Najwięcej czasu spędził w Krakowie. Wiedział, że kiedyś tutaj wróci. Nie pomylił się. Jednak następnym razem pod Wawelem zameldował się już nie jako turysta, ale uchodźca szukający schronienia.
Wojna
Od momentu, kiedy Khalil musiał uciekać z rodzinnych stron, jego mama przeżyła trzy ataki serca. Z najbliższymi nie widział się od siedmiu lat. Tęskni za nimi, ale podkreśla - Kraków jest teraz moim domem. Zupełnie innym niż Herat, gdzie spędził większość swojego życia. Urodził się podczas wojny z Sowietami, ale nie widział radzieckich czołgów. Urodzony w 1986 r. pierwsze lata życia spędził w Iranie. Wtedy jego rodzina tam mieszkała i czekała na lepsze czasy. Matka zajmowała się gospodarstwem domowym i szóstką dzieci. Ojciec zaś zarabiał na ich utrzymanie, imając się różnych zawodów.
Wrócili do Heratu w 1992 r., gdzie w przeciwieństwie do Kabulu było znacznie spokojniej. Jednak wycofanie wojsk sowieckich zamiast upragnionego pokoju przyniosło kolejną wojnę w Afganistanie - tym razem domową. Talibowie, czyli fundamentaliści islamscy, przejmowali władzę w kolejnych częściach kraju zniszczonego wojną ze Związkiem Radzieckim.
Khalil dokładnie pamięta dzień, kiedy talibowie pojawili się w Heracie. - To stało się w nocy. Kiedy kładliśmy się spać, był inny rząd, a jak wstaliśmy rano, rządził już kto inny - wspomina Khalil. Jego ojciec opowiadał mu o ciałach zabitych na ulicach. - Leżały tak przez trzy, cztery dni i nikogo nie interesowały - wraca myślami do tamtych chwil Afgańczyk. Podobnych dramatycznych obrazów w jego wspomnieniach nie brakuje. Khalil od dziecka lubił się uczyć, chłonął wiedzę. Jednak ta, którą młodym wpajali talibowie - zastępowanie fizyki i chemii naukami o islamie i Koranie - coraz mniej mu się podobała. W końcu rzucił szkołę.
Dorastanie pod pręgierzem fundamentalistów było szczególnie trudne. Bo nowa władza nie znosiła sprzeciwu. - Pewnego dnia zostałem zatrzymany przez grupę talibów, którzy od razu ucięli moje długie włosy nożyczkami. Wielu ludzi zostało aresztowanych i trzymanych w więzieniu przez kilka tygodni tylko dlatego, że mieli długie włosy - opowiada Khalil. Czuł wtedy absolutny strach przed islamistami, podobnie jak reszta Afgańczyków. Wielu z nich zostało oskarżonych na podstawie donosów o wspieranie opozycji. Woleli kupić broń na czarnym rynku i oddać ją później talibom, by tak wywinąć się od długiego więzienia.
Wyzwanie
Khalil po opuszczeniu szkoły pracował z bratem w sklepie elektronicznym. Gdy 11 września 2001 r. terroryści zaatakowali Nowy Jork, naprawiał z nim telewizory i radia. Jak sam wspomina, był zbyt młody, żeby analizować te wydarzenia. Jednak czuł, że coś wisi w powietrzu. Coś, co zapowiadało zabicie dwa dni wcześniej przywódcy opozycji Ahmada Szah Masuda. - Kiedy zaczęły się amerykańskie naloty, nie wiedzieliśmy, czego się po nich spodziewać. Przecież za czasów administracji prezydenta USA Billa Clintona również bombardowano Afganistan, ale nic za tym dalej nie szło - podkreśla Khalil.
Mylił się. W ciągu kolejnych dwóch miesięcy talibowie uciekli z Heratu. W dzień kiedy islamiści zniknęli z miasta, najpierw pojawił się strach, a później radość. - Pierwsze, co zrobiliśmy, to zaczęliśmy słuchać muzyki, która była zakazana pod rządami talibów przez sześć lat - uśmiecha się Khalil. W 2002 r. wrócił do szkoły i zaczął uczyć się zawodu hydraulika. W tamtym czasie przez głowę nie przeszła mu myśl o emigracji.
Okres tuż po obaleniu talibów przez amerykańskie wojska i ich sojuszników był dla Afgańczyków czasem nadziei. Po latach wojennej pożogi w końcu wszystko stało się takie realne. A sam Herat długo pozostawał oazą spokoju, podczas gdy w innych częściach kraju coraz więcej Afgańczyków ginęło w atakach talibów i sił koalicyjnych.
Dzięki dobrej znajomości języka angielskiego, Khalil nawiązał kontakt z zachodnimi żołnierzami z bazy pod Heratem. Najpierw znalazł tam pracę jako hydraulik przy budowie wojskowego obozu. Jednak szybko zaskarbił sobie zaufanie żołnierzy sił koalicji. Zaproponowano mu pracę tłumacza dokumentów, szkoleń i spotkań z lokalnymi służbami. - Nigdy nie byłem na linii frontu. Gdyby było odwrotnie, to nie mógłbym spokojnie zasnąć - zapewnia. Zostawił plany studiów weterynaryjnych i poświęcił się nowemu wyzwaniu. Pracował z Amerykanami, Włochami, Słowakami. Z polskimi żołnierzami nie miał okazji, bo stacjonowali w innej części Afganistanu. Pensja 375 dolarów pozwalała Khalilowi na spokojne życie dla niego i najbliższych. Starczyło nawet na budowę nowego domu. Jednak stopniowo Herat od 2005 r. stawał się coraz bardziej niebezpiecznym miejscem do życia. Z każdym miesiącem talibowie nasilali ataki na siły koalicyjne i cywilów.
Wyjazd
Na celowniku islamistów znaleźli się przede wszystkim ci, którzy współpracowali z zachodnimi żołnierzami. Wśród nich Khalil. O dziwnych ludziach kręcących się w okolicy jego domu Afgańczyk dowiedział się od sąsiada w marcu 2010 r.
W pierwszej chwili mu nie uwierzył. Szybko zmienił zdanie, kiedy cztery miesiące później jego rodzina otrzymała list z pogróżkami. Stało się jasne, że jako tłumacz wojsk koalicji jest wśród celów fundamentalistów. - Funkcjonariusz sił bezpieczeństwa poradził mojemu bratu, że w tej sytuacji lepiej jest zniknąć na jakiś czas. Dlatego moja rodzina na siedem miesięcy wyprowadziła się z naszego domu ze względów bezpieczeństwa. W tymczasowym lokum nie mieli prądu, a nawet wody - wspomina Khalil.
O liście z pogróżkami dowiedział się w Indiach, gdy czekał na wizę do Wielkiej Brytanii, w drodze na kolejny wyjazd wakacyjny do Europy. W ciągu jednej chwili z turysty stał się uchodźcą, który pilnie szukał azylu. Jak najszybciej wystąpił o wizę do krajów strefy Schengen. W kieszeni miał najtańszy bilet w jedną stronę do Frankfurtu. - W Niemczech okazało się, że jestem chory na gruźlicę. Przez sześć tygodni leżałem w szpitalu - wspomina Khalil.
Po opuszczeniu lecznicy w Niemczech spędził pięć miesięcy, czekając na decyzję, który z krajów strefy Schengen będzie chciał mu udzielić azylu. W styczniu 2011 r. zgodziła się na to Polska. Jego podróż między dwoma krajami trwała ponad dobę, głównie przez żmudne procedury pograniczników niemieckich i polskich. - W tym czasie nie dostałem nic do jedzenia i picia. A ciągle musiałem brać leki przeciw gruźlicy - dodaje Afgańczyk.
Po przyjeździe do Polski trafił do ośrodka dla uchodźców w Podkowie Leśnej pod Warszawą. - Mieszkające w nim rodziny czeczeńskie zachowywały się jak mafia. To wszystko przez brak odpowiedniego zarządzania. Chciałem stamtąd jak najszybciej uciec - wraca myślami Khalil. Szybko opuścił ośrodek, otrzymując 750 zł zapomogi. Po złożeniu wniosku o przyznanie statusu uchodźcy przystąpił do „programu integracyjnego”. - On nie przygotowuje do realiów życia w Polsce. W praktyce sprowadzał się do jednego semestru nauki języka polskiego. Jego poziom nie pozwala na skuteczne poszukiwanie pracy, nawet z pomocą urzędników - podkreśla Khalil. Afgańczyk wrócił do Krakowa w styczniu 2011 r. Sprowadził go tu znów Krzysztof Lizak, który pomógł mu zaaklimatyzować się pod Wawelem.
Wsparcie
Khalil swoje pierwsze kroki skierował do Zakładu Iranistyki Uniwersytetu Jagielloński. - Zapytał, czy czasem uczelnia nie poszukuje lektora ze znajomością języka perskiego. Akurat wtedy nie było takiego etatu. Poza tym według przepisów nie mogliśmy go zatrudnić, ponieważ nie miał wtedy skończonych studiów - wspomina pierwsze spotkanie z Khalilem prof. Anna Krasnowolska, kierownik ZI UJ.
Afgańczyk się tym nie załamał i postanowił rozpocząć studia w Krakowie. Nawet bez dobrej znajomości języka polskiego. Swoją otwartością i błyskotliwością udało mu się przekonać do siebie władze UJ. Zwolniono go z opłat za studia, dzięki czemu ukończył dwa kierunki studiów (kulturoznawstwo i orientalistykę).
Teraz Khalil celuje w rozpoczęcie doktoratu ze współczesnej literatury afgańskiej. Nie musi się martwić o konkurencję, bo nikt w Polsce nie zgłębia tej tematyki. - Sukcesywnie gromadzi książki kolejnych autorów - dodaje prof. Anna Krasnowolska.
Towarzyski, uśmiechnięty i otwarty Afgańczyk szybko zyskał nowych przyjaciół pod Wawelem. - Khalil nigdy się nie poddaje. Przyjechał do obcego dla siebie kraju, nie znał w ogóle języka polskiego. A mimo to bardzo dobrze odnalazł się w nowej rzeczywistości, mając przecież za sobą trudne przeżycia z Afganistanu - mówi nam Katarzyna Przybysławska, prezes zarządu Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć.
Khalil często wspiera tę organizację m.in. przy tłumaczeniu dokumentów w sprawach o przyznanie statusu uchodźcy. - Ta procedura jest bardzo skomplikowana i nigdy nie ma pewności, że zakończy się sukcesem. Nawet jeżeli cudzoziemiec pochodzi z kraju, w którym mają miejsce prześladowania - wyjaśnia Katarzyna Przybysławska.
W przypadku Khalila się udało, dzięki czemu mógł zostać w Polsce na dłużej. Afgańczyk z duszą podróżnika zapewnia, że bez względu na to, gdzie rzuci go los, zawsze będzie wracać do Krakowa. - Czasami pytam siebie, czy gdybym cofnął czas, znów zdecydowałbym się na pracę dla wojsk koalicji. Z jednej strony to była fatalna decyzja. Ale przecież stałem po odpowiedniej stronie historii. Dlatego zrobiłbym to jeszcze raz - zapewnia nas Khalil.
Khalil Ahmad Arab (ur. 1986) - były tłumacz wojsk koalicyjnych stacjonujących w Afganistanie (pracował w latach 2004-2010). Pochodzący z miasta Herat na zachodzie tego kraju. W 2010 r. musiał uciekać z ojczyzny, gdy otrzymał list z pogróżkami od talibów. Od sześciu lat mieszka w Krakowie, gdzie ukończył studia licencjackie i magisterskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Obecnie przygotowuje się do podjęcia studiów doktoranckich na temat współczesnej literatury afgańskiej.
Follow https://twitter.com/dziennipolskiDołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?