Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mówią o niej: postrach szpitali

Rozmawia Grażyna Starzak
Nie ma łatwych procesów, jeśli trzeba udowodnić błąd lekarski. Tylko 2-3 procent pokrzywdzonych idzie toczyć bój o odszkodowanie do sądu. Ci, których reprezentuje mecenas Jolanta Budzowska, mają szczęście
Nie ma łatwych procesów, jeśli trzeba udowodnić błąd lekarski. Tylko 2-3 procent pokrzywdzonych idzie toczyć bój o odszkodowanie do sądu. Ci, których reprezentuje mecenas Jolanta Budzowska, mają szczęście fot. Anna Kaczmarz
Mecenas Jolanta Budzowska ma na swoim koncie największe kwoty odszkodowań w historii polskiego sądownictwa. Stąd dobrze wie, że nie ma łatwych procesów, jeśli chodzi o udowodnienie błędu medycznego. To żmudne i emocjonalnie obciążające sprawy.

- 5 milionów złotych. Tyle ma zapłacić pacjentce jeden z warszawskich szpitali. Kobieta trafiła tam z podejrzeniem zawału serca. Wyszła z „trwałym kalectwem w stopniu znacznym”. Do tej pory w Polsce nie słyszało się o tak rekordowym odszkodowaniu.

- Za szkodliwe uważam epatowanie kwotami. Na wspomniane przez panią 5 milionów złotych składa się zadośćuczynienie, odszkodowanie, miesięczna renta na pokrycie kosztów leczenia, rehabilitacji i opieki, zwrot utraconych zarobków i - przede wszystkim - odsetki. Proces, jak większość spraw o błąd medyczny - trwał wiele lat, bo szpitale nie kwapią się, żeby zawierać ugody. A potem, kiedy wreszcie wyrok jest prawomocny, to jest płacz i zgrzytanie zębów dyrekcji, a w internecie pojawiają się komentarze, że to „z naszych podatków”.

Tak, ale gdzie byli lekarze i dyrektor, kiedy pacjent upominał się jeszcze przed procesem o swoje prawa? Polubowne rozwiązanie sporu na takim etapie byłoby wielokrotnie mniej bolesne finansowo dla szpitala. U nas jednak dominuje przekonanie, że poszkodowany pacjent prawie nigdy nie ma racji. A prym w tym wiodą ubezpieczyciele szpitali i lekarzy, którzy niemal zawsze, według prawie identycznego wzoru, odmawiają wypłaty.

- Która ze spraw o odszkodowanie prowadzonych przez Panią była równie bulwersująca, jak ta przytoczona na wstępie?

- Jedną z nich była sprawa 17-letniego chłopca z Warszawy. Poszedł on do szpitala na wydawałoby się rutynową operację wyrostka robaczkowego. Podczas zabiegu doszło do komplikacji anestezjologicznych. Chłopiec był długo niedotleniony, w efekcie doszło do trwałego uszkodzenia mózgu. Od tamtej pory wymaga całodobowej opieki specjalistycznej. Nie mówi, nie ma z nim kontaktu, ma porażenie czterokończynowe.

Ojciec chłopca przez 10 lat wierzył, że prokuratura, zawiadomiona zresztą przez sam szpital, wyjaśni sprawę. Świadkowie - lekarze forsowali jednak tezę, że był to przypadek podobny do tzw. białej śmierci, czyli że do NZK (nagłego zatrzymania krążenia) doszło z niewyjaśnionych przyczyn, co zdarza się podobno raz na milion. Szpital w międzyczasie oddał na złom aparat do znieczulania, zniszczył dokumentację techniczną. Prokuratura umorzyła sprawę z powodu „niestwierdzenia znamion czynu zabronionego”, po naszym zażaleniu zmieniając to na „przedawnienie karalności”. Na tym etapie zwrócił się do mnie ojciec chłopca. Wszczęliśmy postępowanie cywilne.

Tropy były różne - stary filtr w urządzeniu do podawania tlenu, niesprawne czujniki, brak wymaganego wyposażenia stanowiska anestezjologicznego itp. Warto dodać, że chłopiec trafił do sali, która była po remoncie. On był tam pierwszym pacjentem - po roku od zakończenia modernizacji! Do tego dnia sala stała pusta. Ostatecznie wykazaliśmy, że wyłączną przyczyną tragicznych zdarzeń była wadliwie działająca aparatura medyczna - aparat do znieczulenia i system centralnej tlenowni. Powołani w sprawie biegli potwierdzili, że do uszkodzenia mózgu chłopca doszło w mechanizmie, który polegał na podawaniu do organizmu pacjenta zamiast mieszanki tlenu i podtlenku azotu, samego tylko podtlenku azotu.

Do znieczulenia użyto starego konstrukcyjnie, przerobionego aparatu, który nie był przystosowany do odbioru gazów z centralnej tlenowni i nie posiadał odpowiedniego systemu monitorującego stężenie tlenu oraz systemu alarmowego. W sądzie cywilnym ta sprawa ciągnęła się sześć lat, co wcale nie jest dużo, jak na ten stopień skomplikowania. Ostatecznie chłopcu przyznano wysokie jak na polskie warunki zadośćuczynienie - 900 tys. zł.

Dostał też wypłacaną co miesiąc rentę w wysokości 16 tys. zł na rehabilitację, opiekę i leczenie, a także prawie 350 tys. zł na specjalistyczne urządzenia, które musi mieć w domu. Na marginesie wspomnę, że w wyniku tego błędu medycznego cztery osoby - rodzice i rodzeństwo chłopca - musiały w praktyce zrezygnować ze swojego normalnego życia, aby zająć się poszkodowanym.

- Są przykłady krakowskie?

- Jedna z takich spraw, która zakończyła się na przełomie 2015 i 2016 r. - to zakażenie paciorkowcem ropotwórczym dwóch kobiet w jednym z krakowskich szpitali. Stało się to podczas cięcia cesarskiego. Poszkodowanych pacjentów było więcej, bo stwierdzono w tym szpitalu ognisko epidemiologiczne. Te pacjentki cudem uniknęły śmierci, ale zostały bardzo poważnie okaleczone. Można powiedzieć, że te kobiety przeszły gehennę. Przede wszystkim nie mogą mieć więcej dzieci, bo to wszystko wydarzyło się przy ich pierwszych porodach.

- Ile lat trwał proces w tej sprawie?

- Niemal siedem lat. Sąd przyznał jednej z tych kobiet zadośćuczynienie w wysokości 600 tys. zł. Druga z pacjentek otrzymała 350 tys. zł zadośćuczynienia. Bulwersujące w tej sprawie jest to, że szpital szedł w zaparte od początku do końca procesu, starając się udowodnić, że nie ma tu jego winy.

Tymczasem okazało się, że źródłem zakażenia była salowa, która niezgodnie z przepisami wykonywała czynności zastrzeżone dla pielęgniarki instrumentariuszki, a jednocześnie sprzątała salę operacyjną. Przysłowiową kropkę nad „i” w tej sprawie postawili… lekarze z tego szpitala. W trakcie procesu, w jednym z zagranicznych czasopism ukazała się bowiem publikacja ich autorstwa, w której opisują, jak wspaniale poradzili sobie z opanowaniem zakażenia na oddziale położniczym, którego źródłem był członek personelu medycznego. Po nitce do kłębka…

- Tak długi czas trwania procesu cywilnego to norma?

- W poważnych sprawach pięć, sześć lat jest normą. Obecnie postępowania cywilne toczą się na szczęście szybciej niż przed laty. Najdłuższy proces, jaki prowadziłam, trwał 15 lat. Przy czym ja zajmowałam się tą sprawą przez ostatnie kilka.

- Jaką najwyższą kwotę pieniędzy za błąd medyczny udało się uzyskać Pani klientom?

- Sąd w Warszawie - sprawy, które prowadzę, toczą się w sądach w całej Polsce - przyznał 1 mln 200 tys. zł zadośćuczynienia dziecku z mózgowym porażeniem dziecięcym. Jednak, co ważne, dostrzegł też, że w tej sprawie nastąpiło także naruszenie dóbr osobisty

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski