Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Napiórkowski: Nie uciekniemy od swojego dziedzictwa

Paweł Gzyl
Marek Napiórkowski wybrał się do miasta, które „nigdy nie  śpi”
Marek Napiórkowski wybrał się do miasta, które „nigdy nie śpi” Fot. Archiwum
Rozmowa z jazzowym gitarzystą, Markiem Napiórkowskim, o jego najnowszej płycie z amerykańskimi muzykami - „WAW - NYC”.

- Jest Pan znany jako kompozytor piosenek, ale też jako jazzowy improwizator. Skąd u Pana tak odmienne zainteresowania?

- Zawsze słuchałem różnej muzyki i fascynowałem się różnymi gatunkami. Moja droga do jazzu wiodła przez rock i bluesa, Led Zeppelin i Jimiego Hendriksa. Do dzisiaj bardzo lubię dobre piosenki, dlatego czasami sam jakąś napiszę, choćby ostatnio cały cykl, który śpiewa Natalia Kukulska. Może wynika to z mojej dziecięcej miłości do The Beatles? Ogromnie cenię bowiem ładne melodie. Kiedy mi się uda taką napisać, mam z tego ogromną frajdę. (śmiech)

- Gra Pan na gitarze, a ten instrument kojarzy się nam głównie z rockiem. Jakie daje on możliwości w jazzie?

- Wspaniałe. Tradycja gitary jazzowej jest dłuższa niż rockowej. Obecnie jest ona już właściwie instrumentem klasycznym. W latach 50. czy 60. najwybitniejsi twórcy jazzu grali głównie na trąbce, saksofonie czy fortepianie, a teraz - gitara stała się już równorzędnym wobec nich instrumentem. W moich kompozycjach i improwizacjach można się jednak doszukać rockowego zaśpiewu, gdyż nigdy tak do końca go nie porzuciłem.

- Kiedy mówimy o jazzowej gitarze, kojarzy nam się z nią przede wszystkim Pat Metheny. Dla Pana jest też on źródłem inspiracji?

- Absolutnie tak. To gigant sceny. Ciężko oceniać mi go bez emocji. Jego utwory były bowiem pierwszą jazzową nutą, która mnie naprawdę zachwyciła. Miałem może 15 lat, a on wtedy gościł po raz pierwszy w Polsce. Tomasz Szachowski puścił w swej audycji fragment koncertu z Wrocławia. Nic z tego nie zrozumiałem - ale ta muzyka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Potem w 2002 roku uczestnicząc w projekcie Ani Jopek miałem szczęście zagrać z nim w studiu i na koncertach. Teraz może nie słucham go już tak dużo, ale nadal uważam go za wielką postać.

- W Pana piosenkowych i jazzowych dokonaniach słychać często echa muzyki latynoskiej. Z czego to wynika?

- Bardzo lubię bossanovę i Jobima, w ogóle muzyka brazylijska jest mi bliska. Może to też wynika z tej fascynacji Patem Metheny’m, bo jest on przecież klasycznym muzykiem fusion, łączącym jazz z rockiem i latynoskim folklorem.

- Na swoją najnowszą płytę zaprosił Pan kubańskiego pianistę - Manuela Valerę. Jak się Panu z nim pracowało?

- Bardzo dobrze. Cóż - nie uciekniemy od swojego dziedzictwa muzycznego. Tak jak ja z Robertem Kubiszynem mamy w swej muzyce słowiańską melancholię, tak samo Manuel, choć jest muzykiem mainstreamowym i jest mocno osadzony w tradycji jazzu, słychać w jego graniu kubańską duszę. I to jest piękne! Cieszę się, że zagrał na mojej płycie, bo wniósł na nią trochę koloru. My nie gramy muzyki latynoskiej wprost, ale dzięki Manuelowi jest tu pochodzący z niej temperament, sposób frazowania i postrzegania rytmu.

- Valera pochodzi z Nowego Jorku, podobnie jak dwóch pozostałych muzyków, których Pan zaprosił na swą płytę - saksofonista Chris Potter i perkusista Clarence Penn. Skąd pomysł na połączenie Warszawy właśnie z Nowym Jorkiem?

- Kiedy miałem już pierwsze skrawki kompozycji, pomyślałem, że chciałbym, aby zagrał je ze mną Clarence. Perkusja jest przecież sercem zespołu jazzowego. To jak bębniarz nadaje rytm, determinuje jak gra reszta muzyków. Jeśli jest tak dobry, jak Clarence - to ten puls jest organiczny i daje pole do fajnego grania. Potem pomyślałem, że można by dalej pójść tym tropem - i zaprosić jeszcze innych muzyków z Nowego Jorku. To przecież miasto, które, jak śpiewał Sinatra, „nigdy nie śpi”, zjeżdżają się tam muzycy z całego świata, aby robić karierę. Ten pęd i to napięcie, jakie ma Nowy Jork, zawsze mnie fascynowały, bo przenikają na muzykę. Stwierdziłem, że muzycy stamtąd trochę ożywią tę naszą nieco ospałą Warszawę. (śmiech)

- Z Polskich muzyków wybrał Pan Roberta Kubiszyna. Rozumiecie się dzisiaj bez słów?

- Z Robertem gramy już wiele lat, jest on współproducentem większości moich płyt. Bardzo go cenię, jest bowiem muzykiem kompetentnym i kompletnym. Nie tylko potrafi grać wspaniale na basie, ale umie też komponować i realizować. I rzeczywiście - przez te lata wspólnego grania wypracowaliśmy pewien pozazmysłowy sposób porozumiewania się.

- Jakie znalazł Pan wspólne punkty w grze polskich i amerykańskich instrumentalistów?

- Właściwie różnimy się tylko w subtelnościach. Wszyscy bowiem wyrastamy z tego samego korzenia jazzowego. Wszyscy słuchaliśmy płyt Miles Davisa i innych tego typu artystów. Różnica polega tylko w doświadczeniu. Kiedy Clarence miał 22 grał z Betty Carter i ze Stanleyem Clarkiem. A ja w tym czasie grałem z Janem Ptaszynem Wróblewskim i Krystyną Prońko. Nie deprecjonując nikogo, on miał jednak możliwość większej ilości spotkań z gigantami jazzu niż ja. A przecież każde takie spotkanie zostawia w nas ślad i wzbogaca naszą grę.

- Gwiazd nie zabrakło też w Pana teledysku „The Way” - to choćby Danuta Stenka czy Piotr Adamczyk. Jak się udało ich pozyskać?

- Pomógł mi mój przyjaciel z branży filmowej. Po prostu napisał sms-a. I wszyscy ci wspaniali aktorzy pojawili się na planie teledysku. To zawodowcy z krwi i kości - zagrali więc na maksa.

WIDEO: Czy gwiazdy słuchają polskiej muzyki?

Źródło: Dzień Dobry TVN, x-news

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski