MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kobiety można tylko podziwiać

Redakcja
Fot. Antek Żółciak
Fot. Antek Żółciak
Młodzi, przystojni i... trochę niegrzeczni. Tak wygląda idealny obraz współczesnego zespołu indie-rockowego. I krakowsko-częstochowska formacja Vermones doskonale wpisuje się w ten opis. Rozmawialiśmy z dwoma jej muzykami – wokalistą i klawiszowcem Mateuszem Sucheckim oraz gitarzystą i klawiszowcem Filipem Golisem.

Fot. Antek Żółciak

- Jak doszło do Waszego spotkania, zakończonego założeniem zespołu?

 M.S: Uwierz mi, nie ma sensu o tym rozmawiać. Dla słuchacza, który zdecyduje się umieścić nas na swojej playliście, ważne jest to, co mamy do zaoferowania na chwilę bieżącą, bo właśnie od tego zależy, czy nasze ostatnie dokonania muzyczne rozbudzą jego apetyt na więcej. Jeśli chodzi o wzruszające opowieści - do tej pory nie osiągnęliśmy nic, żeby mieć w ogóle prawo do streszczania ludziom własnej historii.

- Początkowo działaliście jako The Potters. Co spowodowało przekształcenie w Vermones?

M.S: To był okres, kiedy intensywnie eksperymentowaliśmy z brzmieniem, dołączyliśmy do naszego instrumentarium syntezator i nakreśliliśmy pewien konkretny plan rozwoju, który nie bardzo wiązał się z naszymi wcześniejszymi założeniami. Mimo, że nie zmieniliśmy wtedy składu, na pewno otworzyliśmy nowy rozdział w działalności grupy.

F.G: Głównym inicjatorem pomysłu był Mateusz. Powodem była zmiana brzmienia i wizji zespołu. Pamiętam, że strasznie oponowałem za zmianą nazwy i musieliśmy zrobić losowanie. Ostatecznie wypadło na Vermones i szczerze mówiąc bardzo się cieszę, że tak się stało.

- Czym różniła się muzyka The Potters od Vermones?

F.G: Praktycznie wszystkim. Zaczęliśmy eksperymentować z elektroniką i tworzyć zdecydowanie mniej gitarowych kompozycji. Teraz bez syntezatora nasze brzmienie byłoby strasznie ubogie, a utwory mało ciekawe. Jako The Potters zaczynaliśmy tworzyć utwory najczęściej od riffu gitarowego, teraz pierwsze pomysły najczęściej powstają na syntezatorze.

M.S: The Potters było swego rodzaju preludium do symfonii Vermones. Poza tym, raz na zawsze odcięliśmy się od... magii tego irytującego typa w okularach. (śmiech)

- W nagraniach Vermones słychać wyraźnie inspirację brytyjską nową falą z lat 80.

M.S: To całkowicie normalne, że sięgamy po sprawdzone wzorce, bo bylibyśmy zwyczajnie głupi, gdybyśmy nie potrafili z nich umiejętnie skorzystać. Poza tym, nie można tworzyć danej muzyki, nie znając jej historii. To byłaby po prostu ignorancja. Tak naprawdę, każdy dźwięk może być źródłem inspiracji, więc szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie czy krytycy będą się zabawiać w rozkładanie naszej muzyki na czynniki pierwsze, notorycznie wypominając wtórność. Umysł jest po to, żeby widzieć, a serce po to, żeby słuchać.

- Rok temu nagraliście pierwszą EP-kę – „Synthetic Love Symmetry”. Jako ona powstawała?
M.S: Współpracowaliśmy wtedy z Michałem Trąbskim, basistą zespołu Zakopower. Bardzo miło wspominam ten okres. Michał niezwykle szybko rozwija się jako realizator, a przede wszystkim jest doskonałym muzykiem, więc mogliśmy się od niego wiele nauczyć. Z ostatecznego brzmienia, jakie wtedy wspólnymi siłami osiągnęliśmy, nie byliśmy jednak do końca zadowoleni. Wydaje mi się, że w gruncie rzeczy nie wiedzieliśmy jeszcze do czego tak naprawdę dążymy, cały czas staraliśmy się znaleźć odpowiedni punkt zaczepienia, przez co do nagrań podeszliśmy zbyt asekuracyjnie. Zabrzmieliśmy niczym... gromada wilków, kopulujących z psami rasy pudel. Sztucznie i bez przekonania.

- W recenzjach z „Synthetic Love Symmetry” podkreślano przede wszystkim ciekawy wokal Mateusza.

M.S: Jest mi bardzo miło, że zostałem w jakiś sposób zauważony i dziękuję wszystkim za pochlebne opinie na swój temat. To na pewno daje wspaniałą energię do dalszej pracy.

- Taki mroczny i głęboki baryton działa szczególnie mocno na dziewczyny. Zauważyłeś to podczas koncertów?

M.S: _(śmiech) _Pewnie jest wiele różnych bodźców, które w różnych sytuacjach działają szczególnie mocno na dziewczyny. Być może mroczny i głęboki baryton jest jednym z nich. Tak czy inaczej to zachowanie mężczyzn podlega najczęściej analizie, podczas gdy kobiety możemy tylko podziwiać, więc... nie wiem.

- Właśnie opublikowaliście kolejną płytę – „How Soon Is Now?”. Skąd ten tytuł odwołujący się do tytułu piosenki The Smiths?

M.S: The Smiths jest dla mnie jednym z zespołów, które od zawsze podziwiałem. Podoba mi się tytuł tej piosenki, bo jest wystarczająco enigmatyczny i trudny do jednoznacznego zinterpretowania. Idealnie wkomponował się w tematykę naszych tekstów.

- Premierowe piosenki mają zdecydowanie lepsze brzmienie i są wprawniej zagrane – to efekt rozwoju artystycznego czy innego studia nagraniowego?

F.G: Zdecydowanie to efekt obu tych elementów. Przede wszystkim poświęciliśmy sporo czasu na próbach na doszlifowanie materiału, aby nagrać go w studiu jak najlepiej. Ogromny wpływ miała również zmiana basisty na Alberta, ponieważ jego styl gry w pozytywnym znaczeniu zmienił brzmienie zespołu i spowodował, że najnowsze nagrania są o wiele lepsze od poprzednich. Oczywiście, zmieniliśmy też sposób nagrywania i studio, co pozwoliło nam na uzyskanie odpowiedniego brzmienia poszczególnych instrumentów i ukazanie prawdziwych emocji w naszej muzyce.

M.S: „How Soon Is Now?” stworzył zespół, który wiedział już, co chce wspólnymi siłami osiągnąć. Dzięki temu nagraniu obraliśmy właściwy kurs.

- W nowych utworach pojawiają się echa synth-popu z lat 80. Interesuje Was flirt z muzyką taneczną?
F.G: (śmiech) Tak, kochamy taniec. Jak będziemy popularni, to każdy z nas weźmie udział w „Tańcu z Gwiazdami” albo na lodzie czy też wodzie - jak kto woli.

M.S: Powiem Ci, że bardzo lubię flirtować z moją narzeczoną. Żadna inna forma flirtu nie jest w stanie dać mi podobnej przyjemności. (śmiech) Poza tym, co kryje się pod tym śmiesznym terminem - „muzyka taneczna”? Nigdy nie tworzyliśmy poematów symfonicznych ani tym bardziej chorałów gregoriańskich, więc wszystko wskazuje na to, że zawsze można było przy nas trochę obscenicznie potupać.

- W ramach akcji Red Bull Tour Bus zagraliście koncert transmitowany przez radiową Czwórkę. Jak wspominacie to doświadczenie?

F.G: Bardzo pozytywnie. Pierwszy raz graliśmy w radiu i myślę, że to był naprawdę dobry mini-koncert. Nie ukrywam, że stres był większy niż podczas normalnych koncertów, ale współpraca z ekipą Czwórki to sama przyjemność. Należy również podziękować Red Bullowi za wsparcie energetyczne! Wszystkich zainteresowanych zapraszamy na stronę radia, gdzie można zobaczyć nasz koncert.

M.S: To było naprawdę wspaniałe doświadczenie. Pierwszy koncert zagrany na żywo w stacji radiowej, która może się również pochwalić przekazem wideo. Poza tym, dawno nie widziałem tak doskonale zgranej ekipy pracującej wokół danego wydarzenia. Szkoda, że graliśmy tak krótko.

- Braliście udział w wielu różnych konkursach i festiwalach. Jakie inne koncerty wspominacie wyjątkowo dobrze – i wyjątkowo źle?

M.S: Wyjątkowo dobrze wspominam imprezy, gdzie mieliśmy przyjemność pracować z poważnymi ludźmi, którzy podchodzili do wykonywanej przez siebie pracy w sposób profesjonalny, gdzie od początku panowała dobra organizacja, nikt nie traktował nas jak przypadkową bandę gówniarzy i mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w projekcie na poziomie.

F.G: Jeśli chodzi o koncerty, to dobrze wspominamy te, podczas których organizacja stała na wysokim poziomie. Wtedy mogliśmy się skupić wyłącznie na graniu, a nie na przejmowaniu się, że coś nie wyjdzie tak jak powinno. Dotyczy to oczywiście nagłośnienia, warunków scenicznych, jak i organizacji czasowej czy promocji wydarzenia. Z reguły koncerty na większych festiwalach, konkursach czy też w bardziej renomowanych klubach wspominamy lepiej niż te w mniejszych, mało znanych miejscach. Najważniejszym elementem koncertu jest jednak publika i to przede wszystkim od tego aspektu zależy w jakich nastrojach wracamy z koncertu. Jeśli przyjdzie dużo ludzi i będą się świetnie bawili a koncert poprzedzą jakieś problemy, to jest to bardziej udany występ od tego, w którym organizacyjnie wszystko wypali, ale przyjdzie tylko kilka osób.

- Jak powstają Wasze piosenki – tworzycie je wspólnie czy jest jedna osoba odpowiadająca za kompozycje?
F.G: Kompozycje powstają wspólnie. Proces twórczy zaczyna się od pomysłu, który ktoś z nas przynosi na próbę. Najczęściej jest to riff na syntezatorze lub pianinie. Później wszyscy staramy się ułożyć pozostałe partie i ustalić formę kompozycji. Polega to na wspólnym jamowaniu i „klejeniu” różnych pomysłów. Kiedy utwór jest wstępnie gotowy, nagrywamy go, żeby sprawdzić jak brzmi i czy jest wystarczająco dobry.  Podczas procesu komponowania pojawiają się małe spory, ale zawsze znajdujemy kompromis dotyczący formy czy też fragmentu melodycznego. Najistotniejszy w piosence według mnie jest przekaz emocjonalny muzyki i tekstu. Najlepiej, jeśli klimat i brzmienie muzyki odpowiada tekstowi, wtedy słuchacz najlepiej ją zrozumie.

M.S: Zespół jest grupą ludzi, którzy są ze sobą blisko związani, więc łączą nas poniekąd więzy rodzinne. Jeśli o nas chodzi, to rozumiemy się doskonale i możemy na siebie liczyć w każdej sytuacji.

- A teksty? Czy są dla Was ważne?

M.S: Teksty są po angielsku, ponieważ polski jest zbyt pięknym językiem, by pisać w nim piosenki. _(śmiech) _Ale mówiąc poważnie, z mojej perspektywy teksty są najważniejsze, bo w nich zawiera się treść utworu, właściwa forma przekazu. Na pewno posługuję się dużą ilością odwołań literackich. Eliot, Herbert, Ginsberg – to tylko niektóre z nich. Ostatnio zaciekawiła mnie twórczość poetów niderlandzkich.

- Zespoły nowofalowe zawsze przykładały dużą wagę do wyglądu. Marynarki, białe koszule, wąskie krawaty, obcisłe spodnie. Czy image jest dla Was ważny?

F.G: Oczywiście, ale nie mamy jakiś jednolitych strojów koncertowych. Każdy z nas ubiera się na swój sposób, ale tak, żeby jego strój komponował się z pozostałymi. Można więc powiedzieć, że mamy jakiś image, ale nie da się go dokładnie sprecyzować.

M.S: Ostatnio wpadliśmy na pomysł, żeby niczym sam diabeł, ubierać się u Prady. (śmiech)

- Jakie macie plany na przyszłość?

F.G: Planujemy wydać jesienią kolejną EP-kę i zagrać najwięcej koncertów jak się da. Chcemy zostać profesjonalnymi muzykami i żyć z grania, ale kiedy to nastąpi - trudno powiedzieć. Na razie jesteśmy jeszcze młodym zespołem, starającym się jak najrzetelniej podchodzić do muzyki, jaką wykonuje. Cały czas pracujemy nad brzmieniem i nowymi utworami, ale czujemy, że to, co teraz tworzymy jest najciekawsze ze wszystkiego, co do tej pory skomponowaliśmy. Mamy więc nadzieję, że nadchodzący sezon koncertowy oraz nowe EP-ki będą wyjątkowo udane. Zapraszamy więc na nasze koncerty.
I czekajcie na nowy materiał, bo naprawdę warto!

M.S: Gdybyśmy nie traktowali profesjonalnie tego, co robimy już na tym etapie, bylibyśmy zwyczajnymi hipokrytami, bo trzeba coś sobą reprezentować, żeby wyjść na scenę i zagrać koncert. Tak, jak powiedział Filip, prawdopodobnie w październiku ponownie odwiedzimy studio, bo czujemy, że wreszcie ugruntowaliśmy brzmienie i odnaleźliśmy własną tożsamość muzyczną. Na zakończenie chciałbym jeszcze pozdrowić wszystkich, którzy zdecydowali się przeczytać ten materiał i mam nadzieję, że nie będą chcieli o nas jak najszybciej zapomnieć, a wręcz przeciwnie – przyjdą na koncert w celu zweryfikowania naszego lirycznego nudziarstwa. Do zobaczenia!

Rozmawiał Paweł Gzyl

Płyty „How Soon Is Now?” grupy Vermones można posłuchać pod adresem: http://howsoonisnow2011.blogspot.com/

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski