MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kiedy jest źle, wciąż zostaje nadzieja

Katarzyna Kachel
Jestem szczęśliwa, kiedy mogę pomóc
Jestem szczęśliwa, kiedy mogę pomóc fot. Anna Kaczmarz
Pani Henryka była pierwsza, a potem Mateuszek. Pamiętam imiona prawie wszystkich pacjentów, dla których wyhodowałam komórki skóry. Jednego szczególnie. Wyjeżdżałam na święta wielkanocne, rany ładnie się goiły. Kiedy wróciłam, nie żył - opowiada prof. Justyna Drukała, kierownik krakowskiego Banku Komórek

- Płacze Pani czasami?

- Kiedyś całkiem sporo, ale z czasem założyłam pancerz.

- Dlaczego?

- Bo łzy mnie nie oczyszczały i nie uspokajały. Są ludzie, którym płacz ułatwia radzenie sobie z emocjami. Rozładowanie ich. Nie mnie. Po każdym takim ataku byłam rozklejona, rozłożona na łopatki i ciężko mi było poskładać się na nowo. Mój mechanizm obronny, który sobie wypracowałam, pozwala mi uniknąć takich sytuacji. W trudnych, czasami dramatycznych momentach, racjonalizuję je sobie i zastanawiam się, jak z nich wybrnąć.

- Co by było bez tej racjonalizacji?

- Rozsypałabym się na milion kawałeczków. Nie mogłabym pracować nad tym, co jest moją pasją. I choć zdarzają się oczywiście sytuacje, kiedy zamykam się w sypialni, biorę swojego kota i wypłakuję się do niego, nie są to już tak częste momenty.

- To momenty bezsilności czy niezgody na los?
- Cierpienie, szczególnie najmłodszych, było dla mnie na początku nie do zniesienia. Dorosły człowiek umie sobie z nim radzić; reakcje małego pacjenta są szczere i nieudawane. Co odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak boli? Co zrobić, by uśmierzyć ból, sprawić, by dziecko przestało przeraźliwie krzyczeć. Obserwując je, widziałam, jak bardzo są prawdziwe w swoim cierpieniu i prawdziwie wobec niego bezbronne. A wtedy pojawiała się we mnie wściekłość.

- Na kogo?
- Na dorosłych. Zastanawiałam się, jak to się stało, że dopuścili do tak dramatycznych wypadków. Gdzie byli, dlaczego nie ustrzegli dziecka przed poparzeniem? Jestem chorobliwie przewrażliwiona na tym punkcie; obsesyjnie wyłączam palniki, kiedy w pobliżu są małolaty, zabraniam używać w domu kominka, pilnuję żelazka, czajników i obrusów. Z czasem, poznając historie pacjentów, z którymi się zetknęłam, i sytuacje, w których doszło do nieszczęścia, zrozumiałam jednak, że nie wszystko da się przewidzieć. Wyobraźnia ludzka nie sięga tak daleko, a dziecko w swojej pomysłowości bywa często nieprzewidywalne. Dlatego przestałam pytać „dlaczego”.

- Co pojawiło się w zamian?
- Nic, bo tak naprawdę najważniejszy jest przecież problem, który trzeba rozwiązać. I kiedy tylko mogę w tym mieć udział, jestem szczęśliwa.

- „Masz to w rękach, musisz tu być”, mówił do Pani słynny krakowski profesor Jacek Puchała, kierownik Dziecięcego Centrum Oparzeniowego. Co Pani miała w tych rękach?
- Umiejętność namnażania komórek skóry. Dzięki temu zostałam dopuszczona do chorych, dostałam możliwość, by im pomóc. To było spełnieniem moich marzeń. Być przy człowieku, patrzeć, jak goją się rany, a on wraca do sił, zdrowia. Odzyskuje nadzieję.

- Nie zawsze szło tak idealnie.

- Tak, i wtedy zaczynały się wątpliwości. Myśli, że może powinniśmy robić więcej, szybciej, skupić się na jakichś inny obszarach. A może szukać nowych metod? Pojawiały się całkowicie niepotrzebnie, zawsze bowiem robiliśmy wszystko najlepiej jak potrafiliśmy. Kiedy hodowaliśmy komórki, by ratować życie, nie zastanawialiśmy się, kto za to zapłaci i czy wynik naszych starań zostanie gdzieś doceniony, opublikowany. Nigdy nie celowałam w spektakularne sytuacje, bo wiem, że to, co ważne, rodzi się mozolnie i nie na pierwszych stronach gazet. Ale się rodzi.

- To wymaga cierpliwości. Czego jeszcze?

- Pokory. Na szczęście obie te cechy posiadam.

- Pojawiły się z czasem?

- Zawsze taka byłam, choć profesor Włodzimierz Korohoda, mój promotor, musiał mnie czasami hamować. Kiedy wszystko szło po mojej myśli, tak się nakręcałam, jakbym co najmniej była krok od wynalezienia leku na wszystkie choroby świata. Dziś wiem, że świetnie potrafił naprowadzić mnie na odpowiedni trop, pokierować tak, bym uniknęła fałszywych ruchów. I rozczarowań.

- Kobiecie było łatwiej czy trudniej w naukowym świecie?

- Nigdy nie byłam ani faworyzowana, ani dyskryminowana ze względu na płeć. Oczywiście jest tak, że w pewnym momencie kobiety zakładają rodziny, chcą mieć dzieci, ale to do nich należy wybór, czy chcą zwolnić tempo, czy nie.

- Co profesor Korohoda takiego w Pani dostrzegł, że skierował Panią do hodowania komórek ludzkiej skóry, do wdrażania metody, która w Polsce nie była znana.

- Obserwował, jak pracuję w laboratorium i dostrzegł, że mam duże zdolności manualne; umiem preparować i i hodować komórki. Tak więc zostałam oddelegowana do pracy, o której wcześniej mogłam tylko śnić w najpiękniejszych snach - z pacjentem. Mogłam obserwować, jak chory reaguje na leczenie, jak się poddaje terapii.

- Był 1996 rok, kiedy przeszczepiliście pierwszemu pacjentowi komórki skóry.

- Pierwszemu w Polsce, bo w Stanach Zjednoczonych takie rzeczy robiło się już w latach siedemdziesiątych. U nas nikt jednak nie poruszał tematu inżynierii tkankowej przed rokiem ‘96. Dlatego, kiedy się udało, kiedy rana się zagoiła, pomyślałam - jest dobrze! To naprawdę jest coś wielkiego.

-Pamięta Pani pierwszego pacjenta?

- To była pani Henryka, pacjentka pana doktora Kazimierza Cieślika, z którym opracowaliśmy procedurę. Jej pożylakowa rana przez lata nie chciała się zagoić. Wyraziła zgodę na eksperymentalną terapię, a nasza metoda skutecznie zadziałała. Potem był Dziecięcy Szpital i spotkanie z docentem Jackiem Puchałą, z którym rozpoczęliśmy współpracę przy leczeniu oparzeń. Kiedy dziś opowiadam, jak po raz pierwszy pojechałam tramwajem do Prokocimia z maleńką próbówką, którą trzymałam w torebce, a w niej dwa mililitry płynu, takiego kleju z komórkami, który nakłada się na ranę, nikt nie chce mi wierzyć. Ale tak było. Pamiętam konsylium lekarzy i ich pytania: „no, a gdzie ta skóra?!”. Wyciągnęłam wówczas to naczynko z torebki, wprawiając większość w prawdziwe osłupienie. Podaliśmy komórki na rozległą ranę na brzuchu, a po pięciu dniach zobaczyliśmy, że jest zagojona.

- Bała się Pani, że coś się nie uda?

- Nie, wierzyłam, że wszystko będzie dobrze. Wiem, że to naiwne, ale moja młodość i wiara w naukę dodawała mi wtedy sił. To na pewno pomogło w kontaktach z lekarzami, w przełamaniu ich obaw i lęków przed eksperymentami na ich pacjentach.

- Dziś to już nie eksperymenty, w którym miejscu zatem jest inżynieria tkankowa?

- Kilkanaście lat do przodu wcale nie oznacza, że skórę hoduje się masowo. Na metry. Nie przeszczepia się jej rutynowo. Doszliśmy do momentu, w którym wiele procedur jest sprawdzonych i można by je wdrażać do powszechnego użytku, ale wciąż tego się nie robi. Metoda hodowli komórek skóry jest na razie stosowana wyłącznie w przypadkach, kiedy nie ma innej, skutecznej alternatywy. Kiedy człowiek oparzony bez takiego przeszczepu umiera.

- Pamięta Pani wszystkich pacjentów z imienia?
- Dzieci tak, ale także mężczyznę, postawnego, wysokiego, bardzo poparzonego. Miał także oparzone drogi oddechowe. Prowadziłam kilka miesięcy hodowlę komórek, jeździłam do niego, przeszczepialiśmy je kilkakrotnie. Skóra zaczęła się regenerować i było to dla mnie niezwykłe. Kiedy przed świętami wielkanocnymi pojechałam do niego, pomyślałam, że się uda. Po świętach już nie żył. Wtedy zrozumiałam, że choroba oparzeniowa to nie jest tylko zniszczenie skóry. To bardzo złożona jednostka chorobowa, z którą często wiąże się uszkodzenie dróg oddechowych, zatrucie organizmu toksynami, które może doprowadzić do uszkodzenia wątroby, nerek. To straszny ból, którego bez głębokiego znieczulenia nikt nie jest w tanie znieść. Powikłania bywają często tak trudne do opanowania, że choć rana się goi, pacjent odchodzi.

- Kiedy opowiada Pani laikowi, czym się zajmuje, jakich określeń Pani używa? Hodowca skóry?

- Mój mąż mówi: „hoduje komórki i leczy rany”, czasami dość trafnie używa określenia „to robią komórki macierzyste”. I to chyba w sposób zrozumiały właściwie oddaje istotę mojej pracy. Ale „wytwórnia komórek” to nie wszystko, bo są przecież zajęcia ze studentami i praca naukowa.

- Żałuje Pani wciąż, że nie skończyła medycyny?

- Profesor Jacek Puchała wciąż pytał: dlaczego ty medycyny nie kończyłaś, jesteś do tego stworzona. Tak, wciąż gdzieś to we mnie tkwi.

- Słyszałam, że profesor zostawił Pani testament?

- Może nie jest to do końca testament, ale list, który został odczytany podczas otwarcia Pracowni Inżynierii Komórkowej i Tkankowej, która była spełnieniem moich marzeń. Nie mógł na nim być, bo bardzo już chorował. Odczytała go pani dziekan, łamiącym się głosem. To były najważniejsze słowa, które ktokolwiek o mnie powiedział. Bo profesor docenił mnie nie tylko jako fachowca, ale przede wszystkim jako człowieka. Wracam do tego, kiedy jest mi źle.

- Jak się pożegnaliście?

- Był maj, kiedy leciałam do Seulu na konferencję. Miałam wygłosić wykład o tym, co robiliśmy razem w Centrum Oparzeń. Przed wyjazdem poszłam do domu profesora, pokazałam mu prezentację, był bardzo zadowolony. „Zaraz jak tylko przyjadę, wszystko ci opowiem”, rzuciłam na odchodne. Nie zdążyłam opowiedzieć….

- Wiedział, że umiera?

- Profesor miał świadomość odchodzenia, potrafił o tym opowiadać, nazywać po imieniu. Ale myślę, że do końca miał nadzieję. Bo nawet kiedy się mówi, że się straciło nadzieję, ona wciąż się tli.

- Co zostało?

- Profesor Jacek Puchała odszedł, ale to, co udało się nam razem wypracować i doświadczenie, które dzięki temu zdobyłam, jest teraz podstawą do dalszego rozwoju i wdrażania procedur wykorzystujących hodowane komórki do regeneracji tkanek. Musimy pamiętać, że inżynieria tkankowa jest nadzieją dla wielu pacjentów, dla których konwencjonalne metody leczenia wciąż nie znajdują ratunku. Nie można nikomu jej odbierać.

Prof. Justyna Drukała. Uparta, ambitna i równocześnie pokorna. Empatyczna i kochająca pracę z pacjentem. Zawsze chciała być lekarzem, została biologiem. Dziś jest kierownikiem Banku Komórek w Zakładzie Biologii Komórki na Wydziale Biochemii, Biofizyki i Biotechnologii i w Małopolskim Centrum Biotechnologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zajmuje się biologią komórek macierzystych, w szczególności hodowlą komórek naskórka ludzkiego do leczenia oparzeń i chronicznych owrzodzeń. Zdobywczyni Nagrody Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Brązowego Krzyża Zasługi. Wczoraj odebrała kolejną - Nagrodę Zaufania Złoty Otis, pierwsze w historii prestiżowe wyróżnienie przyznawane przez konsumentów firmom farmaceutycznym za ich produkty

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski