MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Justynie Kowalczyk też pomagałem

Rozmawiał Marek Podraza
Trener Wiesław Kmiecik (z lewej) na olimpijskim torze w Soczi, gdzie polscy panczeniści zrobili furorę
Trener Wiesław Kmiecik (z lewej) na olimpijskim torze w Soczi, gdzie polscy panczeniści zrobili furorę fot. Paweł Relikowski
Rozmowa z WIESŁAWEM KMIECIKIEM, trenerem kadry łyżwiarzy szybkich, o młodości w Gorlicach i wychowaniu mistrza olimpijskiego

– Jak Pan wspomina lata spędzone na ziemi gorlickiej?

– Bardzo miło i zawsze tutaj chętnie wracam. Chciałbym być częściej, ale czas nie pozwala. Urodziłem się wprawdzie w Jaśle, w 1956 roku, ale dzieciństwo i lata szkolne spędziłem w Gorlicach. Gdy miałem cztery lub pięć lat mieszkaliśmy w szkole w Kunkowej. Mama była nauczycielką, i gdy po latach odwiedziłem tę placówkę poznałem salę, w której mieszkaliśmy.

Zaskoczył mnie fakt, że każde dziecko miało tam swój komputer, jednak w całej szkole było zaledwie ośmioro dzieci. Później mieszkaliśmy w Klimkówce, teraz jest tam zalew, i w końcu trafiliśmy do Gorlic, ale też nie na długo. Do podstawówki chodziłem do gorlickiej „czwórki”. Z lat szkolnych pozostały piękne wspomnienia związane chociażby z chłopięcymi walkami.

– Brał Pan w nich udział?

– Musieliśmy walczyć o byt (śmiech), często w szkole, po szkole, w świetlicy czy o własne podwórko. Broń Boże, nie były to żadne „ustawki”. Kiedyś podwórko było świętą rzeczą, tam toczyło się całe życie w czasie wolnym, a mieć swoje podwórko, to było coś. Do Stefana Maryńczaka, mojego serdecznego kolegi i przyjaciela, rzucaliśmy kamieniami, ale nie mogliśmy go trafić (śmiech). Bardzo miło wspominam naukę w „czwórce” i nauczycieli, którzy oddani byli temu co robili. Do takich na pewno należeli Adam Trojanowicz, Franciszek Dziedziak czy Witold Mianowski. To dzięki niemu już w „Kromerze” (gorlickim liceum – przyp.) nauczyłem się jeździć na łyżwach.

– No właśnie – jak to się zaczęło z tymi łyżwami?

– Uprawiałem wiele dyscyplin sportowych. Grałem w koszykówkę w Budowlanych Gorlice, graliśmy nawet w lidze wojewódzkiej. Kopałem też w piłkę nożną, biegałem. Mieliśmy wspaniały zespół w biegach przełajowych. Łyżwy pojawiły się na końcu. Zawsze na zimę w Gorlicach były wylewane dwa lodowiska, na Stawiskach i w pobliżu stadionu. Większość chłopców umiała jeździć, a ja nie – i trochę mi było wstyd. Pamiętam, jak mój profesor Witold Mianowski przyniósł mi łyżwy, były to chyba „Czajki” polskiej produkcji, i nauczył mnie jeździć. Potem wysłał mnie na zawody powiatowe, zdobyłem tam czwarte miejsce. Do dziś jestem mu za to wdzięczny.

– Ale to nie w Gorlicach zdawał Pan maturę...

– Przez dwa lata uczyłem się w „Kromerze”. Później musieliśmy się znów przeprowadzić. Tym razem do Rabki. Trzecią i czwartą klasę liceum kończyłem właśnie w Rabce, a więc niedaleko Zakopanego, gdzie znajdował się najlepszy łyżwiarski ośrodek w Polsce. I tam już na poważnie zaczęła się moja przygoda z łyżwami... Ale zanim o tym – z kolegami z klas z obu szkół spotykamy się często na zjazdach maturalnych. W Gorlicach wprawdzie matury nie zdawałem, ale na zjazdy przyjeżdżam i do Gorlic i do Rabki.

Przez te dwa lata w „Kromerze” uczyłem się m.in. ze Stefanem Maryńczakiem. Odwiedzam go przynajmniej dwa, trzy razy w roku, a chciałbym dużo częściej. Uczył się też z nami Marek Kotlinowski. To znana postać w świecie polityki, jest sędzią Trybunału Konstytucyjnego, Marek Król jest z kolei prezesem Polskiego Związku Snowboardu, spotkaliśmy się na igrzyskach w Soczi. A jak to było z moimi łyżwami? Gdy zacząłem w Zakopanem naukę w Szkole Obsługi Ruchu Turystycznego, trenowałem w SNPTT. Miałem nawet sukcesy w mistrzostwach Polski. Ale skończyłem studia i postanowiłem zająć się szkoleniem zawodników.

– I to był strzał w dziesiątkę. Wytrenował Pan mistrza olimpijskiego – Zbigniewa Bródkę.

– No, nie tak od razu. To była długa, a nawet bardzo długa droga do sukcesu. W 1984 roku rozpocząłem pracę w klubie Pilica w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie akurat powstawał tor łyżwiarski. Zostałem trenerem Jaromira Radke, miałem wtedy 28 lat. Do mojej grupy trafił też młodziutki Paweł Abratkiewicz. Sukcesy z tomaszowskimi łyżwiarzami dały mi przepustkę do pracy w reprezentacji, którą kierowałem od 1988 roku do 2002, czyli 14 lat.

To tak w wielkim skrócie. W 2010 roku ponownie trafiłem na stanowisko trenera reprezentacji i cztery lata żmudnej pracy doprowadziły do wielkiego sukcesu. Cieszyliśmy się wszyscy, a ja cieszyłem się najbardziej. Marzyłem kiedyś o złotym medalu olimpijskim. Mnie się nie udało, ale Zbyszek spełnił moje marzenia.To wspaniały sportowiec, kolega i strażak. Bo trzeba pamiętać o tym, że jest też zawodowym strażakiem.

– Jak udało się mu pogodzić pracę zawodową ze sportem?

– To trudne zadanie, ale Zbyszkowi się to udaje. Chociaż były takie chwile, że musiał na służbę lecieć samolotem z treningu w Holandii i wrócić po niej na zajęcia. Trzeba też pamiętać o tym, że trenujemy cały rok. Jeździmy na rowerach czy na łyżworolkach. Właśnie w Gorlicach dwa lata temu moi najlepsi łyżwiarze ścigali się podczas maratonu na łyżworolkach.

– Trenował Pan też Justynę Kowalczyk...

– W 2002 roku z propozycją współpracy wystąpił Aleksander Wierietelny, trener Justyny. Ona miała zaledwie 19 lat, ale już wtedy to był wielki talent, na którym poznał się Wierietelny. Współpracowaliśmy przez pięć lat. Pokazywałem schematy ćwiczeń łyżwiarskich, technik na nartorolkach. Nadrabialiśmy braki Justyny w technice łyżwowej. Chyba w jakimś stopniu jej pomogłem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski