MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jestem numerem jeden

Redakcja
- Co to znaczy nowe otwarcie w telewizji, które Pan ogłosił po objęciu stanowiska prezesa? Jak można je dostrzec?

Rozmowa z JANEM DWORAKIEM, prezesem zarządu TVP

   -Mówiłem od początku, iż tak naprawdę będzie można je zauważyć dopiero jesienią. To nie tylko nowa ramówka. Zostało zaplanowanych wiele zmian, które przebiegają zgodnie z harmonogramem. Właśnie rozstrzygamy konkurs na szefa Programu I TVP. W finale są trzy kandydatury. Mam nadzieję, że w tym tygodniu uda się wyłonić zwycięzcę. Były rozmaite plotki, prasa pisała, kto rzekomo już został szefem Jedynki, ale to się nie potwierdziło. Jest zatem pewna sekwencja wydarzeń - najpierw powołujemy dyrektora Programu I, który będzie nadzorował także programy informacyjne, bo te już ok. dwóch miesięcy temu zostały podporządkowane poszczególnym antenom. Ten dyrektor będzie musiał wziąć odpowiedzialność za kolejne zmiany - w "Wiadomościach". Nie ukrywam, że dotychczasowe ruchy w tym programie informacyjnym uważam za niewystarczające. To nawet nie jest początek prawdziwych zmian.
- W każdym razie "na wizji" niełatwo je dostrzec. Kiedy zatem doczekamy się, iż to "Wiadomości", a nie dzienniki TVN będą miały dużo własnych materiałów śledczych, oryginalnych newsów? Czy do tego trzeba głównie zmiany dyrektora Jedynki?
   - Na pewno trzeba szerokich zmian. Sam nowy szef nie wystarczy. Dziennikarze muszą albo dostać większą swobodę działania, albo być przez tego dyrektora kierowani tak, by ich praca była bardziej konkurencyjna i ciekawsza. Jestem przekonany, że najbliższe miesiące to pokażą.
- A czy zmieni się coś w programach publicystycznych? Na razie widać, że w TVP pojawił się program prowadzony przez Jana Pospieszalskiego, ale inne audycje - polityczne "gadające głowy" - są praktycznie nietknięte.
   - Zgadzam się. Zmiany będą. Zniknie np. "Tygodnik Polityczny Jedynki". Jeśli chodzi jednak o pewne nasze serwituty na rzecz klasy politycznej, które wynikają z zaleceń Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, to one pozostaną - nie mamy na to wpływu. Jesteśmy ograniczeni nawet porą emisji - takie programy powinny być nadawane w tzw. najlepszym czasie. Wskazane są również pewne sposoby ustalania listy gości - nie mamy tu dużej swobody. Są też inne obowiązki, na które nie mamy wpływu - jak programy wyborcze. A za tej kadencji zarządu będą jeszcze wybory prezydenckie i parlamentarne, być może także referendum konstytucyjne. I te zobowiązania musimy podjąć.
- Niektóre z tych serwitutów mogą być jednak ciekawsze.
   - Niewątpliwie. Zresztą są i obowiązki, z których się cieszę, choć z pewnymi zastrzeżeniami. Zgodnie bowiem z Ustawą o radiofonii i telewizji kilka osób reprezentujących naczelne organy państwa - prezydent, marszałkowie, premier - ma prawo występowania w TVP i wybierania pory takiego orędzia, najczęściej po "Wiadomościach". Ostatnio obserwujemy nasilenie tych wystąpień. Przedstawiciele władz wykorzystują te możliwości w większym stopniu niż dotąd. To z jednej strony dobry obyczaj - mamy formalne zobowiązania, bo telewizja publiczna taką przestrzeń dla najważniejszych osób w państwie powinna stwarzać. Z drugiej strony, nasilenie wykorzystywania tego prawa rodzi lęk przed możliwością dewaluacji tych wystąpień. A my nie mamy możliwości kierowania nimi, możemy co najwyżej delikatnie zwracać uwagę na pewne rzeczy.
- Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji wydała niedawno oświadczenie, w którym skrytykowała TVP za wieczór wyborczy na antenie Jedynki po głosowaniu do Parlamentu Europejskiego. Wytknęła telewizji m.in. niedostateczny, jej zdaniem, zasób informacji o samych wyborach i parlamencie. Zgadza się Pan z tą oceną?
   - I tak, i nie. Zarząd TVP też ocenił bardzo krytycznie ten wieczór wyborczy. Naszym zdaniem zrealizowano go w takiej samej manierze, w jakiej tego rodzaju programy wcześniej robiono - był całkowicie przewidywalny. To znaczy zaproszono przedstawicieli najważniejszych partii i komitetów wyborczych. Znowu zobaczyliśmy też ekspertów, których już wszyscy znamy. Niczego nie ujmując jednym ani drugim, ten program nie miał specjalnej atmosfery, nie przemawiał do widzów dramaturgią, nie przynosił niczego niezwykłego. Uważam zresztą, że telewizja publiczna przypominała do tej pory zalutowaną puszkę, czyli w tego typu programach poruszała się jak nieco sparaliżowana etykietą - koniecznością znalezienia obiektywnej miary. Bo jak się zaprosi pięć najważniejszych komitetów wyborczych, zawsze można się wytłumaczyć. Za mało jest w tym jednak dziennikarskiej odwagi i spontaniczności.
   Z drugiej strony uważam krytykę KRRiT za niesłuszną, bo nie jest rolą rady wydawanie takich bieżących opinii. Nie uważam tego postępowania za właściwe, a to zjawisko się nasila. O ile stosunki telewizji publicznej z politykami normalnieją, to ze zdziwieniem stwierdzam, że Krajowa Rada coraz bardziej próbuje ingerować - w różny sposób - w to, co jest zastrzeżone dla suwerenności nadawcy.
- Mógłby Pan podać inny przykład takiej ingerencji?
   - Dostajemy np. różnorodne sygnały dotyczące tego, co powinno być pokazywane na antenie telewizji, a co nie. Zdarza się, że jesteśmy na bieżąco recenzowani z tego powodu, czy jest transmisja z jakiegoś wydarzenia, czy jej nie ma i czy to dobrze, czy źle. To się wprawdzie odbywa na ogół w duchu pewnej troski, ale i nierzadko poprzez wyrzuty oraz wymówki. To niewłaściwa praktyka. My ponosimy suwerenną odpowiedzialność za program. Nie boimy się ocen i podlegamy krytyce, także ze strony Krajowej Rady, ale ona powinna mieć odpowiednią formę, nie mogą to być codzienne komentarze do naszej pracy.
- Dlaczego konkursy na szefów ośrodków regionalnych TVP tak długo trwają? Chodzi mi zwłaszcza o Katowice i Wrocław, gdzie po raz kolejny zwycięzców konkursu nie zaakceptowano.
   - O to trzeba zapytać radę nadzorczą TVP.
- Jej członków już o to pytałam, teraz chcę usłyszeć, czy zaskoczył Pana fakt, iż rada odrzuciła dwóch zwycięzców konkursu na dyrektorów ośrodków regionalnych?
   - Staramy się w łonie pięcioosobowego zarządu jednomyślnie podejmować decyzje i razem prowadzić tę instytucję. Wiem, że mówi się, iż zmiany są zbyt powolne itp. Jednak jeśli mają być gruntowne i trudne do odwrócenia, to z pewnością nie powinny być wynikiem jakichś doraźnych sojuszy różnych środowisk, które starają się mieć wpływ na telewizję publiczną. Powinny być natomiast głęboko przemyślane i - w miarę możności - muszą być wynikiem consensusu. Do tego staram się doprowadzić, choć nie zawsze jest to możliwe. Akurat w przypadku wyboru zwycięzców konkursu na szefów ośrodków regionalnych to się udało - zarząd zaakceptował te osoby jednogłośnie. Rada w dwóch przypadkach naszej opinii nie podzieliła - tyle mam do powiedzenia.
- Jeden z członków rady powiedział mi zaraz po tej decyzji, że kandydata z Katowic odrzucono, bo był w sposób jednoznaczny promowany przez pewne środowisko polityczne. Chodziło o SLD. To chyba jednak nie było consensusu...
   - W zarządzie TVP był.
Jeśli staramy się, by ta wielka instytucja służyła całemu społeczeństwu, musimy zauważyć, jak bardzo jest ono zróżnicowane. Mogę mieć określone sympatie, pewną drogę życiową, ale w telewizji publicznej muszę dostrzegać także inne od swoich preferencje. Społeczeństwo jest wielobarwne, znacznie bardziej zróżnicowane niż choćby komitety wyborcze, jakie niedawno oglądaliśmy. Telewizja publiczna to nie jest miejsce, gdzie można realizować tylko własne marzenia i wyobrażenia. Każdy ma taką możliwość w prywatnej stacji czy gazecie. Jeśli natomiast mamy do czynienia z pewnym dobrem publicznym, to czy nam się to podoba, czy nie, musimy czasem trochę ustąpić. To nie oznacza rezygnacji z własnych przekonań etycznych czy moralnych. To, że ktoś jest związany z SLD, go nie przekreśla, choć ja akurat z tą partią nigdy związany nie byłem.
- Członek rady nadzorczej mówił nie o związkach kandydata z SLD, ale o promowaniu go wyłącznie przez to środowisko...
   - Nie będę się do tego odnosił, nie słyszałem tej wypowiedzi.
- Czy skoro zarząd TVP ponownie zdecydował o rozpisaniu w tych dwóch ośrodkach konkursu, cała procedura zacznie się od początku, czy skorzystają Państwo z finalistów poprzedniego rozdania?
   - Konkurs zaczyna się od początku. Trzeba rozszerzyć kryteria wyboru. Chcemy wspomóc się firmami, które zajmują się "łowieniem głów".
- Co uważa Pan za swój największy sukces w czasie pierwszych czterech miesięcy pracy na Woronicza?
   - Coś, co jest mało widoczne na zewnątrz. To, że udało mi się "skleić" różnorodny zarząd. To nie znaczy, że panuje wśród nas sielanka. Ale to ciało coraz sprawniej kieruje firmą, choć musimy sprostać wielu wyzwaniom. W ciągu tych miesięcy w zarządzie dojrzała świadomość konieczności przeprowadzenia w telewizji zmian. A wśród wyzwań, o jakich wspomniałem, jest także spadek udziału TVP w oglądalności, który widać od początku roku. Przyczyny tego są różne, być może w pewnym stopniu także fakt, iż trwają konkursy. One angażują zarząd i nasza praca nie biegnie całkiem normalnie. Dokonaliśmy też jednak pewnych zmian strukturalnych w firmie. Jestem pewien, że po zamknięciu spraw, które wiążą się z bilansem przeszłości - a on nastąpi 28 czerwca, kiedy będzie przyjęte sprawozdanie z pracy poprzedniego zarządu TVP za ubiegły rok, będziemy mogli przystąpić do pracy wyłącznie na własną odpowiedzialność.
- Czy telewizja publiczna dobrze wypełnia swoją misję?
   - Jeszcze nie. Krytycznie oceniam to, co się działo poprzednio w wielu dziedzinach. Ponieważ mam świadomość, że na razie niewiele się zmieniło, nie mogę telewizji dobrze oceniać. Chciałbym natomiast usłyszeć pozytywne opinie widzów po przedstawieniu jesiennej ramówki. I sam chcę TVP wtedy oceniać lepiej niż do tej pory. Na razie na ramówkę pozytywnie wpływają mistrzostwa Europy w piłce nożnej...
- Dlaczego tylko ok. dziesięciu dziennikarzom zwolnionym z TVP zaproponowano powrót do pracy?
   - Część tych osób znalazła inne ciekawe zajęcia, ułożyła sobie życie, inni nie chcą wrócić. Nie pochwalam tych przykrych historii, które ich spotkały w TVP i tego sposobu rozstawania się z pracownikami. Ale były i zwolnienia grupowe, które miały aspekt ekonomiczny. W telewizji naprawdę pracowało zbyt wiele osób.
- Teraz zatrudnienie jest mniejsze?
   - Zdecydowanie. Było 6900 osób, dziś pracuje ich w TVP 4700.
- To tyle, ile trzeba, czy nadal za dużo?
   - Jak na te zadania, jakie stoją przed telewizją publiczną, to wciąż zbyt duża liczba. Myślimy jednak nie tylko o tym, by zwolnić kolejne osoby, ale i co zrobić, by znaleźć pracę dla tej załogi.
- Czy na spadek oglądalności TVP, a także ocen telewizji miała wpływ afera Rywina?
   - Na spadek ocen TVP na pewno tak. Na spadek oglądalności to się niekoniecznie musi przekładać. Wiemy, co ludzie oglądają - głównie informacje. I tu akurat można by zauważyć taki związek, skoro widzowie mówią - co wyszło w badaniach przeprowadzonych jesienią ubiegłego roku na zlecenie TVP - że telewizja jest prorządowa. To znaczy, iż utracili jakąś część zaufania do tych informacji, a to się może przełożyć na oglądalność. Afera Rywina nie miała jednak wpływu na oglądalność innych programów telewizyjnych, filmów czy seriali. Jeśli chodzi np. o serial "M jak miłość", to tylko w ramach samego serialu mogą istnieć przyczyny ewentualnego spadku oglądalności. Choć akurat ten film jest nadal bardzo lubiany.
- Czy czuje Pan, że jest numerem jeden na Woronicza, to znaczy wszystkie Pana polecenia są wypełniane?
   - To olbrzymia, żywa struktura, ale coraz bardziej mam poczucie, że panuję nad nią. Choć to największy niepokój kadry zarządzającej w wielkich przedsiębiorstwach - jak sprawić, by kierunek, który się firmie nadaje, był realizowany, by decyzje były respektowane. W takich korporacjach istnieje wiele możliwości robienia uników, prowadzenia pewnej gry, niekoniecznie odmawiania wprost wykonania poleceń. Są dziesiątki sposobów, by pewne rzeczy opóźnić, wykoślawić czy potraktować zbyt formalnie. Bycie skutecznym to główne zadanie menedżera, by ludzie chcieli prowadzić sprawy tak, jak on sobie tego życzy. By uwierzyli, że to dobra droga. Tyle ogólnej teorii zarządzania. A ja mam wpływ na to, co się tu dzieje.
- Nie sugeruję, że jest inaczej. Chodzi mi o to, czy to do Pana należy ostatnie słowo w ważnych sprawach?
   - Jeśli chodzi o moje poczucie skuteczności, to jest ono dość wysokie.
- Jeden z Pana poprzedników na tym stanowisku powiedział mi, że kiedy objął funkcję, na Woronicza, "powitało" go sporo donosów. Czy obyczaje w TVP się zmieniły, czy i Pana spotkało podobne przyjęcie?
   - Mnie powitały tu miłe życzenia.
- A oprócz życzeń?
   - Były jakieś donosy, ale naprawdę niewiele. Była też, zresztą jeszcze nie wygasła, fala wizyt i prób załatwienia swoich spraw. Trudno się zresztą przychodzącym do mnie osobom dziwić - to są z ich punktu widzenia bardzo ważne sprawy, jak prowadzenie programów czy uczestnictwo w nich.
- Czy często dzwonią do Pana politycy, próbując coś załatwić czy wyrażając niezadowolenie z tego, jak wypadli w audycji?
   - Rzadko. Czasami dzwonią rzecznicy, ale to jest ich rola. To, że politycy do mnie nie dzwonią, nie znaczy jednak, że nie szukają możliwości dotarcia do innych osób z TVP.
- Ale skoro politycy rzadko dzwonią do prezesa, to jednak oznacza, że na Woronicza coś się zmienia.
   - Przez te cztery miesiące udało się pewne rzeczy zmienić. Nie do końca jestem zadowolony, ale na pewno nie jest tak, jak było trzy lata temu, kiedy zaraz po objęciu stanowisk przez rząd TVP stała się telewizją premiera Millera. Przez pierwsze pół roku czy rok on praktycznie nie wychodził z tego okienka. Teraz to niemożliwe i póki ja tu jestem, to nie będzie możliwe.
    Rozmawiała:
EWA ŁOSIŃSKA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski