Wygląda to tak, że ktoś jest bardzo zajęty życiem. Realizuje wiele projektów z życiem rodzinnym, utrzymaniem domu, pracą zawodową. I nagle koniec. Projekty, które były ważne, nagle odchodzą w przeszłość. Myślę sobie - jak to? Czy naprawdę były aż tak ważne, skoro jedną chwilą jesteśmy od nich odcięci? Wyobraźmy sobie, że ktoś podlewa kwiaty na swoich grządkach. Jest śmiertelnie chory i wie, że umrze. Tak długo jednak, dopóki może, podlewa. Pewnego dnia odchodzi/umiera. Teraz albo kwiatki uschną, albo ktoś następny będzie je podlewał. Tak, czy siak, czy warto było się tym zajmować? Czy kwiaty będą pachniały, gdy my będziemy po drugiej stronie? Ale jeśli byśmy ich nie podlewali, bo nie warto, bo nie ma to ponadczasowego znaczenia, to co warto robić? Czy wtedy nic nie warto? Czy pozostaje nam zwykłe oczekiwanie na śmierć, z akcentem na zwykłe… Zaraz potem rodzi się pytanie, jakie projekty będziemy realizowali potem. W co się zaangażujemy. Czy to będą też jakieś grządki, tylko „planeta” będzie inna? Czy może nie będzie już zwykłych spraw? Nie będzie spędzania czasu, a może nawet walki o przetrwanie. Tylko co, co wtedy… Ostatnimi czasy chodzę po tej granicy, pomiędzy życiem i śmiercią. Chodzę myślami. Ale nie tylko. Przecież gdy kogoś odprowadzam na cmentarz, to go nie odprowadzam, ale chodzę blisko ścieżek, którymi zmarły/ żyjący idzie tuż obok.
">Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?