Dawno, dawno temu słowo „prezes” używano najczęściej wobec „naczelnika jakiejś magistratury”, paralelnie z „prezydentem”, pełniącym czasem funkcję głowy państwa. Ci ostatni zniknęli jednak u nas wraz z Bierutem, zastąpieni „przewodniczącymi Rady Państwa”, a na szczeblach niższych prezesami rządu, a także prezydiów rad narodowych (w Krakowie było tak aż do roku 1973).
Nomenklaturowi, ale teoretycznie wyłaniani w wolnych wyborach prezesi stawali również na czele niezliczonej liczby spółdzielni powstających w miejsce likwidowanych przedsiębiorstw produkcyjnych i handlowych, co budziło nieraz zrozumiały sprzeciw posiadaczy tego tytułu z wyższych szczebli. Pamiętam, kiedy byłem kierownikiem Powiatowej Poradni Pracy K-O Powiatowej Rady Narodowej w Nowym Sączu wezwał mnie jej prezes Kazimierz Węglarski i kategorycznie zabronił nazywanie w jego obecności prezesem szefa miejscowej spółdzielni mleczarskiej: - Prezesem jestem ja! On jest tylko od mleka!
Faktycznie, liczba prezesów rosła z imponującą szybkością. Na szacunek dla tej funkcji pracowali po dawnemu już nie tylko kierownicy administracji terenowej, szefowie sądów, banków, instytucji kontroli, wydawnictw, rad parafialnych, klubów sportowych etc., etc., ale i cały prezesowski plankton. Jakże ich kochano! Pamiętacie „Misia” Barei i prezesa klubu „Tęcza” Ochódzkiego, któremu wierny lud śpiewa „Czasem oczy bolą patrzeć/Jak się dla klubu zamęcza/Prezes Ochódzki Ryszard/Naszego klubu „Tęcza”! Łubu - dubu, łubu - dubu,/Niech nam żyje prezes naszego klubu!”. Albo słowa hymnu krakowskiej Wisły, które w popularnej wersji brzmią nadzieją i miłością: „Niech żyją nam prezesi/Przez szereg długich lat/A jedenastka prosi/O liter albo dwa!”. Osobiście połykałem łzy wzruszenia na Dniach Kwitnącej Jabłoni w Łącku, słysząc jak przybyłym dostojnikom kapela z serca, duszy śpiewa przy stole biesiadnym: „Nasz prezes kochany/Jeszcze nie pijany/Ale mom nadzieję/Że wnet pysk zaleje!”
Na cmentarzu w Rzeszowie,niedaleko od grobu najmłodszego polskiego pułkownika Lisa-Kuli spotkałem stosunkowo nową mogiłę z napisem - signum temporis, znakiem czasu: Ryszard Taki a Taki - prezes. Kropka. Po co więcej? Przecie brzmi to jak wystrzał z armaty (chciało by się napisać krążownika „Aurora”, gdyby nie fakt, że tamten historyczny wystrzał oddano ślepakiem). Ja spośród niezliczonej liczby znanych mi prezesów i prezesek największym szacunkiem darzyłem szefa krakowskiego oddziału Towarzystwa Łączności z Polonią Zagraniczną „Polonia” Jana Krejczę. Kiedyś, w czasach środkowego Gierka zgłosiło się do niego amerykańskie małżeństwo Edmonstonów o polskich korzeniach z jedenastoletnim synkiem Scottem. Scott ściskał pod pachą złota trabkę. - Marzy, by zagrać hejnał z wieży Mariackiej, niech pan nam to pomoże załatwić!
Prezes Krejcza zaniemówił ze zdumienia. - Środek sezonu - opowiadał, tyle spraw miałem na głowie, a tu takie pomysły! I byłbym tego Edmonstona natychmiast spławił, gdyby nie to, że chociaż chłopaczyna nie mówił zupełnie po polsku, to jednak przywitał mnie najpiękniejszym słowem świata: - Good morning, prezesie! A ja wyczułem, że mówi to z dużej litery!
Mam nadzieję, że podobnego zdania, co pan Krejcza są - zwalniając nas od konieczności donosu - wszyscy Czytelnicy tego felietonu.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?