MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Energia przetrwała do dziś

Redakcja
Fot. Metal Mind Productions
Fot. Metal Mind Productions
Laboratorium to zespół legenda – pionierzy jazz-rocka w Polsce, ulubieńcy rodzimych hipisów, jedno z najciekawszych zjawisk naszej muzyki rozrywkowej. W sobotę 17 lipca o godz. 21 zagrają w krakowskim klubie Rotunda. Z tej okazji rozmawialiśmy z klawiszowcem grupy – Januszem Grzywaczem.

Fot. Metal Mind Productions

Wydarzenie muzyczne

- Co sprawiło, że Laboratorium powróciło na scenę w 2007 roku?

- Inicjatywa wyszła ze strony... rynku. Rok wcześniej wytwórnia Metal Mind Productions zdecydowała się wydać antologię naszych nagrań. Składało się nań dziesięć płyt kompaktowych, zawierających mnóstwo niepublikowanego wcześniej materiału. Siedziałem więc nad tym długi czas, grzebiąc w archiwaliach. Ponieważ musiałem wszystko dokładnie opisać, odnowiłem kontakty z resztą muzyków zespołu. Kiedy antologia pojawiła się na rynku, zrobił się szum, zaczęto pytać o koncerty. Chyba najdłużej ze wszystkich broniłem się przed reaktywacją. Ale kiedy Marek Stryszowski przekonał Krzysztofa Ścierańskiego, szalenie zajętego muzyka, pomyślałem, że skoro on okazał dobrą wolę, to ja też powinienem. Rzuciłem się więc na instrument i zacząłem ćwiczyć. Ostatnie lata spędziłem bowiem na komponowaniu muzyki do teatru i filmu oraz nauczaniu młodzieży, dlatego moja biegłość w rachitycznych palcach pozostawiała wiele do życzenia. Postawiłem tylko jeden warunek: gramy wyłącznie nasze stare utwory z pierwszych płyt, bo to było prawdziwe Laboratorium. Wiem, że póki co, świat obejdzie się bez naszych nowych kompozycji.

- Podczas przygotowywania materiału na antologię Laboratorium, przesłuchał Pan zapewne wszystkie płyty zespołu. Którą z nich uznał Pan za najważniejszą?

- Trudno powiedzieć. Na każdej było coś, co ją niosło, było hakiem na słuchacza. I właśnie te dwa – trzy utwory były powodem, by taką płytę wydać. Reszta nagrań lokowała się bliżej lub dalej tego ideału. Ale na pewno przełomowym albumem był „Modern Pentathlon” z 1976 roku. Wcześniej dokonywaliśmy jakichś nagrań na potrzeby radia, a wtedy wytwórnia zorganizowała nam prawdziwą sesję – studio, dźwiękowców, hotel. I zarejestrowana wówczas muzyka broni się do dzisiaj. Czasem widzę dyskusje w Internecie między didżejami, którzy zastanawiają się, który takt ze znajdującego się na krążku utworu najlepiej nadaje się do zsamplowania. Zresztą, wystarczy posłuchać Skalpela albo O.S.T.R.-go, który złożył swój kawałek z ośmiu taktów jednego z naszych nagrań.

- Na początku lat 70. grupa Laboratorium była nową siłą polskiego jazzu.

- Myśmy niczego nie wymyślali, bo wtedy po prostu... nie potrafiliśmy jeszcze grać. Pamiętam jak Marek Stryszowski mówił do mnie: „Janusz, zobaczysz, będziemy gwiazdami rocka, a dopiero na starość pogramy sobie w knajpach taki spokojny jazzik”. I coś w tym było. Kiedy Marek próbował grać na fagocie, znalazłem w szafie rozklekotany saksofon, złożyłem go i dałem mu, żeby zmienił instrument. Mietek Górka zadeklarował z kolei, że chce siąść za perkusją. I nikt mu tego nie zabronił. Zaczęliśmy grać i ta muzyka sama wychodziła nam spod paluchów. Myślę, że wyrastała ona z naszych głów, z inspiracji plastyką, literaturą, teatrem, tym, co poznawaliśmy na studiach. Wszystko to przekładało się potem na dźwięki. „Zero mózgu, sam czysty geniusz” – jak mawia Jerzy Pilch.

- Jak przyjmowali Was na początku starsi jazzmani?

- Do dziś podziwiam jury festiwalu Jazzu Nad Odrą, które podczas edycji w 1972 roku przyznało nam nagrodę. Przecież to dla nich musiało brzmieć jak herezja: Marek burczał na fagocie, flecista jechał w stylu Jethro Tull, Górka grał jakieś spontany na bębnach, a ja waliłem w fortepian i recytowałem jakieś teksty. Myślę, że Namysłowskiego o mało szlag nie trafił. Ale publiczność właśnie tego chciała! I jury nie mogło się jej sprzeciwić.
- Czyli nie było lekko?

- Starsi jazzmani spoglądali na nas z pogardą. Tymczasem byliśmy rozrywani przez zwykłych ludzi – kiedy wystąpiliśmy w Sali Kongresowej – fruwały wszystkie marynary, kiedy przyjechaliśmy do Akwarium – graliśmy codziennie przez tydzień. „Modern Pentathlon” rozszedł się w ilości ponad stu tysięcy egzemplarzy. To dzisiaj nie do pomyślenia.

- Czyli za Peerelu były lepsze czasy dla jazzu?

- Oczywiście. Przy mniejszej podaży, czyli mniejszej liczbie zespołów, popyt był większy, istniało bowiem sporo klubów jazzowych, do których przychodziło mnóstwo ludzi. Należały one do prężnie działającego wówczas Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, które dostawało na ich działalność dotacje od państwa. Środowisko miało się więc gdzie spotykać i było zintegrowane. Mało tego - prawie każdy klub studencki miał ambicję prezentować jazzowe zespoły. Było gdzie i dla kogo grać.

- Obecnie Laboratorium znów jest na fali. Za co pokochali Was dzisiejsi wielbiciele nowej elektroniki i hip-hopu?

- My zakochaliśmy się w jazzie na warsztatach muzycznych w Chodzieży. Tam poznaliśmy Tomka Stańkę, Zbyszka Seiferta, Janusza Stefańskiego. Ich gra była dla nas inspiracją. Nasz styl zrodził się z połączenia instrumentalnego performance`u z ambientowym, jak by się to dziś powiedziało, klimatem i rockowym groovem. Oczywiście, niezwykle ważne były również improwizacje. Energia, którą emanowała ta muzyka, przetrwała w niej do dziś. Niedawno podszedł do mnie młody chłopak i mówi: „Panie Januszu, wasze kawałki mają ponad 30 lat i to jest MOJA muzyka, mimo iż sam mam 29 lat”. Utwory Laboratorium to była zupełnie inna wrażliwość, inne napięcie, inne dźwięki. Niepowtarzalne i nie podobne do niczego innego. Sam je dziś odkrywam na nowo. I tego nadal dobrze się słucha!

- Myślę, że sukces utworów Laboratorium polegał na ich prostocie.

- To prawda. To przecież prościutkie, niewydumane kompozycje. Najważniejsze było za każdym razem wymyślenie fajnego tematu. Dziś młodzi jazzmani nie dbają o melodykę. A przecież jazz wyrósł w burdelach Nowego Orleanu i od zawsze był muzyką użytkową. Tymczasem oni ścigają się między sobą, który szybszy... A kogo to obchodzi? Najważniejsza jest emocja, energia – i albo się ją ma, albo nie ma. Trzeba mieć powód, żeby wyjść na scenę. Jeden z moich profesorów mawiał: „Poezja jest wtedy, jak już nie ma innego wyjścia”. I to samo dotyczy muzyki.

- Jak będzie wyglądał koncert Laboratorium w Rotundzie?

- Nie mam pojęcia! Stawiamy na pełen spontan. Swoją obecność zapowiedzieli Mietek Górka, Paweł Ścierański i Janek Pilch. Kto jeszcze dołączy do nas na scenie – nie wiadomo. Przed reaktywacją odbyliśmy tylko jedną próbę – w 2007 roku. Może teraz po trzech latach zrobimy sobie następną. A może nie? Na tym bowiem polega przyjemność tego grania – przefiltrowanego przez przez czas, doświadczenia i... reumatyzm w paluchach.

Rozmawiał Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski