Trzecia-czwarta rano, sen morzył, ale wymówek nie było. W innym razie groziła człowiekowi towarzyska anatema i - co gorsza - sprawdzanie wyniku w telegazecie aktualizowanej od przypadku do przypadku. Nawiasem mówiąc, czy coś takiego jak telegazeta jeszcze w ogóle istnieje?
Zjawisko nie dotyczyło tylko grupy pasjonatów koszykówki, lecz przyjmowało masowe rozmiary; darzyliśmy to NBA uczuciem, z jakim kiedyś wchodziło się do Pewexu, tyle że tutaj nie oglądaliśmy lizaka przez szybę (no, technicznie rzecz biorąc tak, ale nie czepiajmy się szczegółów). Początek lat 90., kolorowy, amerykański sport wchodzi pod szare strzechy polskich blokowisk. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
W większości przypadków to uczucie zestarzało się razem z MJ-em, ale teraz znowu na chwilę odżyło. To właśnie tamto pokolenie wspina się dziś na internetowe barykady, by udowadniać wyższość ówczesnych Bulls na dzisiejszymi Golden State Warriors, którzy ośmielili się pobić kosmiczny rekord Byków i zanotowali 73 zwycięstwa w sezonie zasadniczym.
Robią to nie tylko fani Jordana, ale też ci, którzy bardziej podziwiali siłę Charlesa Barkleya i Karla Malone’a, szaleństwa Dennisa Rodmana, rzuty Chrisa Mullina, czy spryt Isaiah Thomasa (tego prawdziwego, nie mylić z obecnym rozgrywającym Celtów). Ot, siła dawnych fascynacji i tęsknota za utraconym ćwierćwieczem. Bo przecież każdy wie, że porównania tych dwóch światów większego sensu nie mają i - jak śpiewał artysta - każde pokolenie ma własnych Bulls.
No, ale my mieliśmy największe szczęście. My mieliśmy Jordana.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?