Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Boże Narodzenie to zapach ciasta drożdżowego i pasty do podłogi

Łukasz Gazur
Szczęśliwa rodzina, czyli: na pierwszym planie Teresa i Andrzej Starmachowie, a za nimi - od lewej - Ania, Agatka i Kaśka, czyli „córki jak poezja: piękne, ale trudno wydać”
Szczęśliwa rodzina, czyli: na pierwszym planie Teresa i Andrzej Starmachowie, a za nimi - od lewej - Ania, Agatka i Kaśka, czyli „córki jak poezja: piękne, ale trudno wydać” Bogdan Kręzel/polityka.forum
Rodzina Starmachów, znanych krakowskich marszandów, nie wręcza sobie dzieł sztuki pod choinkę. Bo „czasem trzeba wyjść z pracy”. Muszą za to mieć u siebie 5-metrowe drzewko z setkami baniek i lampek. I całą rodzinę. Dopiero wtedy czuć u nich świąteczną atmosferę

Cała rodzina razem, gigantyczna choinka do sufitu, mnóstwo jedzenia i dwa zapachy: ciasta drożdżowego i... pasty do podłogi. Ten pierwszy w domu Teresy i Andrzeja Starmachów wciąż unosi się przed świętami, tylko ten drugi zwietrzał z upływem czasu i pozostał tylko we wspomnieniach z dzieciństwa.

- W moim rodzinnym domu ta woń zapowiadała święta. Ale kto dziś jeszcze pastuje podłogi? - zastanawia się Andrzej Starmach, marszand i jeden z najbardziej znanych kolekcjonerów dzieł sztuki w Polsce, a prywatnie - ojciec Ani Starmach, jurorki programu kulinarnego „MasterChef”, felietonistki „Dziennika Polskiego”, kucharki z dyplomami historyka sztuki (to podtrzymanie rodzinnej tradycji, bo jej rodzice kończyli ten sam kierunek studiów na UJ) i paryskiej szkoły Le Cordon Blue, jednej z najbardziej prestiżowych uczelni kulinarnych na świecie.

Kiedyś w ich domu bywały wigilie, w czasie których przy stole zasiadało ponad 20 osób.

- Niestety, zaczęli się wykruszać. Biologia zrobiła swoje, a nowych członków rodziny jeszcze nie przybywa. Ale mam nadzieję, że to się wkrótce zmieni. W końcu mam trzy córki, tylko wszystkie są jak poezja: piękne, ale trudno je wydać - żartuje Andrzej Starmach.

- Uwielbiałam zawsze wigilie z dużą rodziną. Ale teraz podoba mi się też ten bardziej kameralny klimat, panujący w domu. Tym bardziej że w ciągu roku mamy dla siebie dużo mniej czasu, bo pracujemy, jesteśmy w rozjazdach - mówi z kolei Ania Starmach.

Na wigilii spotykają się jak wielka włoska rodzina.

- Oprócz domowników jest moja siostra, wujek i zawsze ktoś jeszcze z naszych znajomych, który akurat nie ma co ze sobą zrobić w święta - dodaje Andrzej Starmach. - To już nasza tradycja. Gdy tylko kupiliśmy większe mieszkanie - zapadła decyzja. Robimy wigilię u nas. Bo bieganie między domami rodzinnymi to była tragedia. Lepiej wszystkich sprosić do siebie - zaznacza.

***

- Za kupowanie choinki odpowiadam ja. I ona musi być - jak to mówiła moja żona w dzieciństwie - do fisutu. A ponieważ salon mamy bardzo wysoki, nasze drzewko świąteczne ma ponad 5 metrów - opowiada Andrzej Starmach.

- Jeśli mam skojarzyć z czymś święta, to właśnie z tą gigantyczną choinką. Mimo że jestem dorosła, ona wciąż jest pewnie z trzy razy większa ode mnie. Do tego setki baniek i lampek. Tata się zawsze śmieje, że choinka dla nas jest zamawiana z zasobów kościelnych. No bo gdzie się zamawia 5-metrowe drzewka? Do świątyń. No i do Starmachów - żartuje Ania Starmach.

W czasach dzieciństwa nic nie było w sklepach i na choince wieszało się cukierki z Mieszanki Wedlowskiej, a także pomarańcze, których nie wolno było jeść do świąt.

- Takich radości z małych rzeczy już nie ma - mówi Ania nostalgicznie.

Dziś ubieranie choinki to w domu Starmachów prawdziwy rytuał. Potrzebne są do tego trzy drabiny i setki ozdób. Samą górę ubiera najmłodsza córka, Agatka, studentka Akademii Sztuk Pięknych. Nic dziwnego: nie ma żadnego lęku wysokości, bo jej pasją jest wspinaczka. Na pozostałych drabinach jej siostry: najstarsza, Kaśka, oraz wspomniana Ania. Dziewczyny stoją na wysokości, a mama wychodząc z kuchni, zarządza: „z tej strony za dużo czerwonych, a tę niebieską trzeba przewiesić wyżej”.

- Tutaj dyrygentura jest oczywista i nikt z tym nie dyskutuje. Władza zwierzchnia musi być przy każdym procesie - tłumaczy pan domu.

Ale w tym roku jest inaczej.

- Kaśka pracuje w Warszawie i musi na święta dojechać do Krakowa. A Ania jeszcze dzień przed Wigilią nagrywała program. Wszystko więc zostaje na barkach najmłodszej - tłumaczy Andrzej Starmach.

Choinka w tym domu to żaden designerski gadżet. Jest odporna na mody, bieżące trendy, obowiązujące kolory.

- Bombki są na choince tak długo używane, aż się nie rozbiją. Dzięki temu co roku pojawiają się na naszym drzewku bańki z czasów, których ja już nie pamiętam - zauważa Ania.

Są różne. Złote i czerwone, błyszczące i matowe. Są też serie, jak Królewna Śnieżka i Siedmiu krasnoludków, z których święta u Starmachów przeżyło... pięciu. Jest też seria grubych Świętych Mikołajów. Albo aniołków. Jest bańka, którą Kaśka dostała, gdy była u dentysty albo taka, którą wręczono Andrzejowi za prowadzenie aukcji charytatywnej. I taka, którą Teresa Starmach, siostra Andrzeja, dostała w czasach, gdy była wiceprezydentem Krakowa. Sentymentalne, jak ta, którą Agatka robiła w przedszkolu.

- Ale wszystkie się ze sobą świetnie dogadują, bo są jakąś historią z naszych minionych świąt - podkreśla Ania Starmach.

Każda ma swoje specjalne pudełko. Pieczołowicie, po tzw. choinkowym czasie chowa się je wszystkie na swoje miejsce. I uważa, by żadnej nie zbić, bo wtedy nie obędzie się bez dyskusji z Teresą Starmach.

- Dlatego, co roku, kupujemy jakieś nowe bombki, wiedząc, że jakieś się zbiją - tłumaczy taktykę Ania.

Zważywszy, że wokół świątecznego drzewka biegają często psy Starmachów, w domu panuje zasada, że najładniejsze bańki nie mogą wisieć na samym dole. Cóż, Kantor (nazwany na cześć Tadeusza Kantora, jednego z najbardziej znanych artystów XX wieku, twórcy teatru Cricot 2 i Grupy Krakowskiej) oraz Edzio (noszący imię upamiętniające Edwarda Krasińskiego, awangardowego artysty, którego znakiem rozpoznawczym jest niebieska taśma, którą „chciał okleić świat”) mają swoje prawa, niezależnie od świąt.

Z choinką wiąże się też jedna ze świątecznych przygód Ani.
- Usłyszałam, że psy szczekają na dole, więc zeszłam i zobaczyłam, że ubrana w setki baniek choinka powoli się przechyla. Po prostu liny, które ją trzymały zaczęły się poluzowywać. Pobiegłam ją przytrzymać. Okazało się, że jestem sama w domu, nie mając telefonu pod ręką . Ale heroicznie walczyłam o to, by uratować nasze święta. Dopiero po dobrej godzinie wrócił tata i sytuację udało się opanować - wspomina Ania Starmach.

Pamięta też z dzieciństwa takie święta, gdy nagle okazało się, że zamówiona choinka się nie pojawiła, a sprzedający przestali odbierać telefony. Córki Starmachów uderzały wówczas w płacz.

- Dla nas sprawa była jasna: świąt nie będzie. Tata ruszał wtedy w miasto, a mama wciąż narzekała, że na pewno to drzewko będzie małe, bo cóż można kupić na ostatnią chwilę. I wtedy w drzwiach pojawiał się tata z przepiękną choinką. Wtedy uwierzyłam, że on poradzi sobie ze wszystkim - wspomina Ania Starmach.

***

Kiedy idzie o gotowanie, każdy w tej rodzinie ma swoje świąteczne obowiązki. Żona Andrzeja, czyli Teresa zwana Teśką, przygotowuje barszcz, jego siostra, też Teresa, robi uszka.

- Ania w tym roku pewnie nic nie ugotuje, bo cały czas nagrywa - zauważa Andrzej. - Ja sam robię karpia panierowanego, czyli po wiedeńsku, i karpia w szarym sosie. Przepis jest tradycyjny, nauczyłem się od ojca. Notabene była to jedyna rzecz, którą ojciec gotował przez cały rok. Poza tym nie było szans, by zrobił cokolwiek w kuchni poza zagotowaniem wody na herbatę - dodaje Starmach z uśmiechem.

- Dla mnie świąt nie można oddzielić od zapachu. Choinki i pieczonego ciasta. Chodzi przede wszystkim o ciasto drożdżowe, którego mistrzynią jest moja mama - mówi z kolei Ania.

Chodzi o makowce i marmoladowce. Te drugie wyszły trochę przez przypadek. Kiedyś Teśka przygotowała za dużo ciasta, więc wykorzystała powidła śliwkowe. Tak zasmakowało całej rodzinie, że dziś już nie wyobrażają sobie, żeby takiego wypieku nie było na święta.

- Gdyby nie było ciasta drożdżowego, to chyba bym zagroził rozwodem - żartuje głowa rodziny Starmachów.

Jeśli chodzi o wypieki, Andrzej słynie w Krakowie z... sernika, który trafił nawet do książki. Chodzi o jeden z tomów z ulubionymi przepisami Ani.

Sama kolacja wigilijna to pięknie przybrany stół i wykrochmalony obrus, którego oczywiście nie można poplamić.

- Jak łatwo sobie wyobrazić, zawsze coś nam kapnie, choćby czerwony barszcz. Wtedy wszyscy ukrywają te ślady pod serwetkami i talerzami. Ale mama zawsze potrafi go odratować tak, by w kolejnym roku znów pojawił się na stole. Czysty i gotowy na przyjęcie kolejnych plam. Nawet nie wiem, ile ten obrus ma lat, ale przynajmniej kilkanaście - liczy w głowie Ania.

Jeśli chodzi o tradycyjne dwanaście potraw, to zależy, jak się je będzie liczyło.

- Dla mnie przywiązanie do tradycji przejawia się w tym, że jesteśmy w czasie świąt wszyscy razem, że musimy razem usiąść przy stole. Wszyscy ubieramy się elegancko. I nie wyobrażam sobie, by spędzić Boże Narodzenie poza domem - nie kryje Andrzej Starmach.

Za to cały czas na wędrowca czeka puste miejsce przy stole, bo wiadomo: u Starmachów dom otwarty.

***

Bywały czasy, że prezenty wszyscy kupowali wszystkim. A wtedy pojawiało się nagle w domu mnóstwo niepotrzebnych rzeczy.- Od dwóch lub trzech lat próbujemy to doprowadzić do jakiegoś ładu. Staramy sie dogadywać między sobą w sprawie upominków, tak żeby było ich mniej, za to były bardziej wyraziste i oryginalne - mówi Andrzej Starmach.

A ciekawych pomysłów na prezenty w tej rodzinie nie brakuje. I tak Ania pamięta niezwykły prezent od wujka: zebrane od całej rodziny zeszyty z przepisami kulinarnymi. Od swoich ciotek bliższych i dalszych. Ze Lwowa i z Pomorza. Wszystko zostało na nowo oprawione.

- Przechowuję to do dziś, bo to prezent bardzo mi bliski. Prezentuje osobiste podejście do gotowania - zaznacza Ania.

W zeszłym roku dostała z kolei wałek, dzięki któremu na cieście pojawiają się wzorki w kształcie gwiazdek.

Bywały i bardziej nietypowe prezenty: jeszcze na studiach na historii sztuki UJ Ania Starmach poszła w ślady ojca i stworzyła własną kolekcję. Zbierała... ładne słowa. Wszystkie zapisywała w specjalnym zeszycie. Podczas jednej z imprez wigilijnych ze swoimi przyjaciółmi postanowiła poprosić ich właśnie o słowa. Gromadzono je do późnych godzin, a pomysły były najróżniejsze. - Niestety, gdzieś zaginął. Ale może to dobry pomysł, by wrócić do kolekcjonowania słów? - zastanawia się Ania Starmach.

Galerię ulubionych prezentów ma też Andrzej Starmach.

- Ponieważ późno się żeniłem, mam kilka starokawalerskich nawyków. Między innymi uwielbiam nie tylko mieć czyste buty, ale i te buty czyścić. W związku z tym w zeszłym roku Teśka z córkami zrobiła mi niezwykły prezent. Dostałem specjalnie sprowadzoną z Anglii skrzyneczkę ze wszelkimi możliwymi przyborami do czyszczenia butów, więc teraz ilekroć doprowadzam obuwie do porządku, to o nich myślę. A robię to często. Lubię wieczorem, jak kamerdyner z serialu „Dawton Abbey”, po prostu czyścić buty - śmieje się Andrzej Starmach.

I dodaje, że to, czego rodzina kolekcjonerów nie wręcza sobie w prezencie, to... dzieła sztuki.

- Nie można bez przerwy przebywać w pracy - podkreśla.

Co ciekawe, Starmachowie są chyba jedyną rodziną w Polsce, w której prezenty przynosi... Święty Aniołek. To on zawsze podpisuje podarki. I nigdy nie wskazuje wprost, dla kogo jest. Można więc przeczytać dedykację „dla kogoś, kto trzy tygodnie temu zgubił szalik”, „dla kogoś, kto jest najbardziej zapominalski” albo „dla kogoś, komu najbardziej marzną stopy”.

- Więc generalnie trzeba zgadywać - zaznacza Ania Starmach.

Jak mówi z uśmiechem jej ojciec, liczbę prezentów trzeba było też zmniejszyć z innego powodu.

- Moja żona, która zarządza wszystkim, zawsze dyrygowała tak, że do otwarcia prezentu musiała być zaśpiewana kolęda albo nawet dwie lub trzy. Jak tych prezentów było tak strasznie dużo, to trudno było zdążyć na pasterkę - śmieje się pan domu.
Kolędy pomiędzy otwieraniem kolejnych prezentów wciąż śpiewają.

- Jeżeli tę czynność, którą my wykonujemy można nazwać śpiewaniem, to tak. Rodzina Starmachów obdarzona jest licznymi talentami, ale muzycznych nam akurat poskąpiono. Przyjaciel rodziny, który wielokrotnie był u nas na kolacji wigilijnej, raz wyjechał do rodziny w Austrii. Gdy zadzwonił przed północą powiedział, że najbardziej mu brakuje tego naszego fałszowania w Wigilię - zdradza Andrzej Starmach.

Dziś zasada jest prosta: na jeden prezent przypada jedna kolęda.

- Jak przychodzi ktoś nowy, to zawsze go ostrzegamy, że będzie śpiewanie i fałszowanie. Ale za to znamy słowa kolęd. Kiedy jesteśmy w kościele, to wydaje mi się, że umiem na pamięć najwięcej zwrotek. Chyba więcej nawet niż organista - śmieje się Ania.

***
Rodzina Starmachów to jedni z najbardziej znanych kolekcjonerów i marszandów, właściciele galerii Starmach, regularnie zapraszanej na prestiżowe Targi Sztuki w Bazylei. W swojej kolekcji mają dzieła najwybitniejszych polskich artystów II poł. XX wieku - od Tadeusza Kantora po Magdalenę Abakanowicz.

Andrzej i Teresa Starmachowie mają trzy córki: Katarzynę, Anię i Agatę.

Ania Starmach znana jest w całej Polsce jako jurorka programu kulinarnego stacji TVN „MasterChef”, w którym amatorzy mierzą się na antenie z wyzwaniami, jakie niesie gotowanie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski