Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Arkadiusz Głowacki: Jestem szczęśliwym człowiekiem

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Andrzej Banas
W niedzielnym meczu z Legią Warszawa Arkadiusz Głowacki rozegra 400. mecz w barwach Wisły Kraków. Wyrówna w ten sposób rekord Władysława Kawuli w liczbie występów w barwach „Białej Gwiazdy”.

– W niedzielę zagra Pan 400. mecz w barwach Wisły, więc warto zacząć naszą rozmowę od tego pierwszego. Był 4 marca 2000 roku, gdy Arkadiusz Głowacki zagrał po raz pierwszy w zespole „Białej Gwiazdy”. Rywalem była Odra Wodzisław Śl, a Pan wystąpił nie na środku obrony, a na jej prawej stronie.
– Na pewno nie chciałbym, żeby mecz numer 400 był taki, jak ten pierwszy... Jak wracam pamięcią do tamtych dni, to w okresie przygotowawczym byłem kompletnie bez formy. Zagrałem chyba dziewięć sparingów. Byłem młody, grałem wszystko, ale po tym okresie przygotowawczym miałem wszystkiego dosyć. Zostałem wystawiony na prawej obronie i z tym nie byłoby większego problemu, bo jak się ma 20 lat, to nie jest przecież problemem biegać tam i z powrotem. Tylko po prostu ja nie byłem dobrze przygotowany i skończyło się zmianą po niecałej godzinie gry, co – jak sobie przypominam – przyjąłem ze sporą ulgą.

– Maciej Żurawski, który do Wisły trafił chwilę przed Panem, mówi, że otrzymał zadanie, żeby przekonać Pana, że warto przenieść się do Krakowa...
– Skoro Maciek tak mówi... Może Maciek próbował, może wyrażał same pochlebne opinie na temat klubu, w którym już był, ale mimo młodego wieku, byłem wtedy bardzo świadomy swojej decyzji i swojej chęci gry w Wiśle. Wiedziałem, że może dojść do tego transferu, ale też wiedziałem, że do niego dojdzie, jeśli obie strony będą zadowolone. A długo było tak, że nie mogłem przystać na pewne warunki. Miałem swoje cele, założenia i starałem się je zrealizować. W końcu doszliśmy jednak do porozumienia i zameldowałem się w Krakowie.

– Przez te wszystkie lata odnosił Pan z Wisłą mnóstwo sukcesów, ale czy jest jeden moment, który szczególnie Pan wspomina?
– Tych momentów było tyle, że gdybym miał wymienić jeden, dwa, trzy, to pewnie coś bym tam powiedział, ale o czymś innym bym zapomniał. Mnóstwo było takich pięknych chwil. Każdy wygrany mecz, każdy powrót po zwycięstwie, to są dla mnie takie chwile, które dają najwięcej satysfakcji, przyjemności, jeśli ma się poczucie dobrze wykonanej pracy. Wtedy jest możliwość spokojnej pracy, a nie zajmowania się – tak jak to ma miejsce w tej chwili – różnymi, trudnymi sprawami.

– Okres gry w Wiśle to też czas pańskiej przyjaźni z Marcinem Baszczyńskim. Skąd się wzięła tak duża zażyłość między wami, która trwa do dzisiaj?
– To jest ciekawa sprawa, bo zanim obaj trafiliśmy do Wisły, jeździliśmy razem na reprezentację olimpijską i choć graliśmy w jednej drużynie, to ciężko powiedzieć, żebyśmy jakoś specjalnie się przyjaźnili. Dopiero później, gdy obaj byliśmy już w Krakowie, to tak się złożyło, że zostaliśmy przydzieleni do jednego pokoju, a później to już poszło.

– Marcin Baszczyński śmieje się, że wasza przyjaźń była czasami szorstka i potrzebowaliście po meczach nawet godzinę, żeby podać sobie ręce. Na boisku nie szczędziliście sobie ponoć cierpkich słów.
– I to jest właśnie sól tego wszystkiego. Reakcje na boisku, kłótnie, czasami nawet wyzywanie się w ostrych słowach to wszystko było, ale to trwa często pięć sekund. Tak się dzieje, bo człowiek po pierwsze chce zmotywować kolegę, który potrafi sobie oczywiście z tym poradzić, bo są ludzie, którzy z czymś takim, z taką presją sobie nie radzą. Po drugie to wpływa na mnie, bo jeśli krytykuję kolegę za coś, co zrobił, to sam muszę wymagać od siebie, żeby podobnych rzeczy nie robić. Takie zachowania to normalna sprawa, a „Baszczu” zawsze był w tym liderem. Wiele na ten temat mogą zresztą powiedzieć sędziowie, którzy w tamtych latach prowadzili nasze mecze. Jeśli drużyna jest mocna mentalnie, to radzi sobie z takimi zachowaniami i takie rzeczy wychodzą jej na dobre.

– Przez lata miał Pan okazję grać z wieloma piłkarzami na środku obrony. Ma Pan swój wewnętrzny ranking, który z nich był najlepszy?
– Nie robię takiego rankingu, bo grałem z tyloma świetnymi kolegami na tej pozycji, że byłoby to nawet nie fair z mojej strony, gdybym jednego stawiał wyżej od drugiego czy trzeciego. Miałem okazję grać z wieloma znakomitymi piłkarzami i mogę dzisiaj tylko powiedzieć, że to była wielka przyjemność grać z nimi. Zresztą teraz też nie mogę narzekać, bo ani Ryśkowi Guzmicsowi, ani Maćkowi Sadlokowi niczego nie brakuje.

– Atmosfera w szatni tamtej Wisły obrosła legendą. Inny pański kolega z tej złotej Wisły, Kamil Kosowski mówi nawet, że nie każdy wytrzymywał waszej „szydery”. Panu ponoć też się dostawało. Jak to było z tym, gdy przyszedł Pan po chorobie chudszy o dziesięć kilogramów?
– To było po wycięciu migdałków i rzeczywiście mocno schudłem. Już nawet nie pamiętam, co koledzy dokładnie mówili, ale oczywiście nie przepuścili okazji, żeby mnie „podłapać”. A co do tej „szydery”, to proszę mi wierzyć, że w dzisiejszej szatni Wisły tradycje są mocno kultywowane. Nowi zawodnicy radzą sobie z tym jedni lepiej, inni gorzej. Wszyscy, którzy w pewnym momencie poradzą sobie z tym, zrozumieją, o co w tym chodzi, to czują się w tej szatni dobrze. Pamiętam np., jak dołączyła do nas grupa chorzowska. Maciek Sadlok był wręcz zszokowany, że pewne sformułowania i stwierdzenia są tak bardzo bezpośrednie, że aż boli. Maciek jednak przyzwyczaił się i z tego, co teraz mówi, nie przeszkadza mu to, a jest wręcz przeciwnie. To jest kwestia pewnej oryginalności szatni. Każda szatnia ma swoje zachowania, każda szatnia funkcjonuje w jakiś sposób. Pewnie, gdy w niej nas już nie będzie, to się to zmieni. Będą nowe ludzie, nowe przyzwyczajenia. Na razie jest tak, jak było i przez najbliższe pół roku to się nie zmieni.

– Jest Pan dzisiaj legendą Wisły. Nie żałuje Pan jednak, że nie udało się zrobić dużej, międzynarodowej kariery?
– Nie mam na co narzekać. Jestem szczęśliwym człowiekiem. Jestem zaszczycony, a mówię to szczerze, bez żadnej kurtuazji, że przez tyle lat mogłem reprezentować barwy Wisły. Jako młody chłopak nie marzyłem o tym, nie planowałem tego, ale życie, Bóg czasami kieruje nas w pewną stronę i trzeba pójść tą drogą. Ja bardzo się cieszę, że mogłem i ciągle mogę podążać tą wiślacką ścieżką. Z pewną przerwą na przygodę w Turcji. Nie wydaje mi się, żebym mógł dzisiaj czegokolwiek żałować. Może gdybym w wieku 20 lat miał głowę 30-latka, to kto wie, jak to by się wszystko potoczyło. Ale być może dzisiaj nie rozmawialibyśmy o moim 400 występie w Wiśle. Dlatego powtórzę jeszcze raz, nie mam czego żałować.

– Sytuacja, jaka jest obecnie w klubie, dla człowieka, który tyle razy wznosił puchar za mistrzostwo Polski, jest trudna, irytująca?
– Nie będę krył, że są momenty, kiedy sobie z tym nie radzę. Pojawia się irytacja. Jak czasami patrzę później w powtórkach na swoje zachowanie, to trochę się tego wstydzę, ale ta złość i irytacja szybko mi mijają, a pojawia się znów mobilizacja.

– Co najbardziej Pana złości?
– Nie mogę sobie poradzić z porażkami. Nie mogę, ale muszę. Myślę, że każdy sportowiec tak ma. Wydaje mi się, że dopóki tak będzie, to mogę jeszcze grać, bo to oznacza, że ambicja ciągle jest we mnie duża i nie pozwala mi spokojnie przechodzić nad porażkami.

– Czuje Pan wagę tego wydarzenia, które czeka Pana w niedzielę?
– Tak jak wspomniałem, jestem bardzo zaszczycony. Tym bardziej, że byli w tym klubie zawodnicy więksi ode mnie, bardziej utytułowani, którym ten cały splendor należy się bardziej. Nie ukrywam jednak, że coś takiego mnie cieszy. Inna sprawa, że w niedzielę mamy do zrobienia na boisku coś ważniejszego niż celebrowanie mojego indywidualnego osiągnięcia.

– W szatni Wisły jest Pan instytucją. Koledzy wspominają, że zawsze potrafił Pan powiedzieć w ostrych słowach, co myśli, ale błyskawicznie wracał Pan do równowagi. Kamil Kosowski twierdzi np., że on tak nie potrafił.
– To akurat prawda. Kamil, jak była trudna sytuacja, kłótnia, to przeżywał to bardzo długo. Dla mnie nie ma natomiast problemu pokłócić się z kimś, powiedzieć sobie nawet najgorsze rzeczy, bo szatnia piłkarska to jest takie miejsce, gdzie czasami trzeba użyć dosadnych słów. Ale też uważam, że trzeba szybko wracać do normalności, skoncentrować się na grze, a nie na obrażaniu się na kolegę. Najgorsze jest właśnie obrażanie i strzelanie fochów. Tego bardzo nie lubię na boisku i tak mam przez całe życie.

– Paweł Brożek mówi, że na razie delikatnie Pana przekonuje, ale wiosną zintensyfikuje działania, żeby przekonać Pana do przedłużenia kariery o kolejny sezon. Uda mu się, czy w maju definitywnie powiesi Pan buty na kołku?
– Nie ma szans, żebym grał dalej. Od mojej ostatniej deklaracji o zakończeniu kariery niewiele się zmieniło, więc powtórzę to jeszcze raz – to już koniec... Tak mi się wydaje.

– A jest coś, co może jednak zmienić tę decyzję?
– Jest, ale to już prezes Bogusław Cupiał wie, co...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Arkadiusz Głowacki: Jestem szczęśliwym człowiekiem - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski