Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polak potrafi, czyli jak martwą świnię przebierano za chorą starowinkę

Rozmawiała Katarzyna Kachel
Aleksandra Zaprutko-Janicka, historyczka i publicystka
Aleksandra Zaprutko-Janicka, historyczka i publicystka Fot. Andrzej Banaś
Sztuka przetrwania. Głód na nowo zdefiniował to, co może być jadalne. W wielu domach podawano potrawkę z wrony czy rosół na gołębiu. Generała Bora-Komorowskiego poczęstowano kotem w śmietanie - mówi Aleksandra Zaprutko-Janicka, autorka książki "Okupacja od kuchni".

- W miejscu, w którym siedzimy, podczas okupacji była gigantyczna tandeta.
- Tak, między ulicą Szeroką a placem Nowym funkcjonowało największe w Krakowie centrum handlu starzyzną, ale i nielegalną żywnością.

- Kolaborancki "Goniec Krakowski" pisał, że to magazyn uniwersalny, w którym można było nabyć wszystko, czego dusza zapragnie.
- Szwarc, mydło i powidło.

- I trafić za handel do obozu?
- Jak niemalże za wszystko. Tak naprawdę trudno mówić w tych czasach o sytuacjach bezpiecznych. Racje serwowane Polakom przez Niemców były głodowe. Nie było szans, by przeżyć wyłącznie dzięki nim. Trzeba było kombinować.

- Na osobę przypadało dziennie pół funta razowiaka. Przypominał wojskowy komiśniak i wywoływał wzdęcia.
- Był gliniasty, w niczym niepodobny do tego, który krakowianie jadali przed wojną. Porcje w naszym mieście były za to większe niż w stolicy, uznawanej za ognisko oporu, które trzeba było osłabić choćby głodem.

- Mieliśmy jako stolica Generalnego Gubernatorstwa lepiej?
- I tak, i nie. Z jednej strony dostawaliśmy odrobinę większe racje, z drugiej strony fakt, że w Warszawie krzyżowały się wszystkie najważniejsze szlaki z frontu zachodniego na wschodni, sprawiało, że w stolicy pojawiały się na przykład wyszukane francuskie alkohole, skradzione, a potem sprzedawane na czarnym rynku.

- Kto był chętny na takie towary?
- Osoby, które zbiły fortuny na wojnie, choćby na pośrednictwie w handlu mieniem pożydowskim.

- Handlarzy nie przerażała groźba kuli w głowę za posiadanie sacharyny i sprzedaż kur?

- Widocznie nie, bo na tandecie pojawiały się setki sprzedających. Jedna pani stała z pęczkiem pietruszki, druga z naręczami suszonych grzybów, trzecia z gęsią czy mlekiem. Z tym wszystkim, co udało się zdobyć.

- Z Pani książki wynika, że to kobiety przeczuwały wojnę. Nie mężczyźni.
- Bo to kobiety zajmowały się domem. Umiały gotować, robiły zakupy, wiedziały, gdzie można dostać takie czy inne towary. Każde niepokojące doniesienia zapalały w ich głowach ostrzegawczą lampkę: trzeba zrobić zapasy, bym mogła nakarmić męża i dzieci. Czy wystarczy mi soli, mąki, a może trzeba gromadzić cukier.

Nie przekonywały ich zapewnienia Rydza: "Nie oddamy nawet guzika", czy nonszalancja ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, który plażował aż do 25 sierpnia. Może zbyt dobrze pamiętały I wojnę światową, może podpowiadał im to jakiś szósty zmysł. Do spiżarni trafiał suszony chleb, warzywa i inne sypkie produkty, które można było długo przechowywać. Nie wszyscy byli jednak przygotowani, co pokazały pierwsze dni wojny, potem okupacja. Ludzie byli głodni.

- Dlatego tak ucieszyli się z wprowadzenia kartek żywnościowych?
- Te na chleb pojawiły się w Krakowie 30 listopada 1939 roku. Krakowianie ucieszyli się, bo liczyli, że zakończy to kilkusetosobowe kolejki, ustawiające się przy piekarniach, w których stanie nie gwarantowało wcale dostania tego razowiaka. Kartki dawały nadzieję, że każdy otrzyma choćby tę jedną kromkę dziennie, cukier, margarynę, tłuszcze, a nawet mięso (bo na nie też był przydział). Tyle że to była iluzja. To nie był system kartkowy, a głodowy. Racje były koszmarnie niskie. Na samym początku wojny porcja dla mężczyzny dawała mniej więcej tyle kalorii, ile ma kajzerka.

- Czyli?
- 135.

- W sklepach była podobno marmolada?
- Tylko z nazwy. To nie była ta marmolada z jabłek, z cynamonem, bakaliami, pięknie klarowana, lśniąca, słodka. Ale podejrzana ciecz słodzona pastą z buraków cukrowych. Konsystencją przypominała czasem także betonowy blok.

- Niemiecka margaryna smakowała jakby się świece jadło.
- I nie zawsze można ją było kupić.

- Przytacza Pani okupacyjny żart, gdy przed sklepem Franek spotyka Antka. Z nocnikiem. "Po coś przyszedł" - pyta pierwszy. "Zrealizować kartki - słyszy. "A dlaczego z nocnikiem" - dopytuje. "Bo i tak gówno dostanę".
- Taka była prawda. Jest jeszcze jeden dowcip, w którym główną bohaterką jest pani Brigitte Frank, kupująca na polskim czarnym rynku prosiaczka. Towar spakowała do wózka dziecięcego i jak gdyby nic wracała na Wawel. Miała pecha, bo spotkała niemieckiego dygnitarza, który uznał, że w wózku leży maleństwo państwa Frank. Nie mogąc się przyznać, skąd ma świniaka, nie wyprowadziła napotkanego Niemca z błędu, gdy ten grzecznie chwali: O jakie podobne do tatusia.

- Tylko kobiety szmuglowały?
- Głównie, ale nie tylko. Zaczęło się od tego, że panie, które do miasta przyjechały pracować, założyły tu rodziny, zaczęły jeździć do swoich krewnych, przyjaciół znajomych z prowincji. Na początku przywoziły niewiele, na swoje potrzeby. Z czasem nadwyżki żywności zaczęły sprzedawać. Szybko zorientowały się, że mogą na tym nieźle zarobić.

- Głód był największym problemem?
- Tak, bo z brakiem ubrań można było sobie jakoś poradzić. Przerabiało się, szyło, kombinowało. Butami nie można było się najeść.

- Polacy nagle okazali się niezwykle przebiegli. Szmuglowali na przykład mięso w trumnach.
- Niemcy panicznie bali się chorób, zwłaszcza tyfusu. Byli tak przerażeni wizją zarażenia, że nie zbliżali się ani do ludzi, ani do trumien. Monika Żeromska opisała niesamowitą historię, jak w pociągu jechała z potężną świnią. Zabitą, żeby nie było wątpliwości. Właściciele okutali ją jak staruszkę w chustki, zapaski i spódnice i powiedzieli, że słaniającą się kobietę wiozą do szpitala. Mogła zarażać. Podtrzymywali ją z każdej strony. Taka była słaba. Niemcy natychmiast się odsunęli i omijając ich szerokim łukiem, poszli kontrolować innych pasażerów.

- Były momenty lepsze, kiedy jedzenia było więcej?
- Czasami gubernator Hans Frank pokazywał, jakim jest dobrym panem, hojnym gospodarzem. Popuszczał i przymykał oko na szmugiel, czarny rynek, ale wynagradzał to sobie żarliwszym polowaniem na członków podziemia. Równowaga musiała być.

- Liczono przypadki śmierci głodowej?
- Nie da się tego dokładnie podać, bo wyniszczenie organizmu połączone było z chorobami, infekcjami. Wiemy jednak, że wiele osób cierpiało skrajny głód. Gorzej było w miastach, bo na wsi zawsze można było pożywić się choćby korą brzozową.

- Co się z nią robiło?
- To stary, wiejski sposób. Rozrzedzano mąką wysuszoną korę brzozową, pieczono podpłomyki, by zapełnić brzuchy i poczuć choć na chwilę sytość.

- Ale wojnę przeżyliśmy dzięki ziemniakom?
- Jedna z bohaterek, którą cytuję, wprost mówi: kochane polskie ziemniaki, dzięki wam przetrwaliśmy.
Największymi bohaterami II wojny były Polki, podziemie polskie i nasze ziemniaki. Pierwsze walczyły na froncie domowym, mężczyźni na frontach świata, a ziemniaki pozwalały nam nie umrzeć śmiercią głodową.

- Ale życie knajpiane i restauracyjne wcale nie umarło?
- Przeciwnie, kwitło. W krakowskiej gospodzie Pod Kogutkiem przy ulicy Jasnej 6 kelnerami byli tacy mistrzowie jak Janusz Kusociński, złoty medalista z igrzysk olimpijskich w Los Angeles czy Jadwiga Jędrzejowska, finalistka Wimbledonu. Nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić; nie umieli szyć, robić świec czy naprawiać butów. Podawali więc kawę czy co tam akurat było w kuchni. Nazwy kawiarnia, restauracja, bar były wówczas bardzo umowne, w cukierni można było zjeść schabowego z kapustą, a w restauracji zamówić tylko herbatę, bo nic innego akurat nie było.

- Nie gardziliśmy gołębiami.
- Absolutnie. Głód na nowo zdefiniował to, co jest, może być jadalne, jak konina. W wielu domach podawano potrawkę z wrony czy rosół na gołębiu. Złapanie ich było proste: dawało się na parapet ziarenka na sznurku, wciągało się do środka, a uwięziony ptak szybko lądował w garnku. W towarzystwie trzech warzywek.

- Jak było z kotem, którego ponoć zjadł gen. Bór-Komorowski?
- Historia jest autentyczna. Opowiedziana została przez powstańca odznaczonego dwukrotnie krzyżem walecznych. Było tak: powstańcy, którzy dowiedzieli się, że ma ich odwiedzić naczelny dowódca, nie widzieli innej możliwości jak ugościć go przynajmniej przyzwoicie. Przepis na królika w śmietanie wydał im się idealny. Tyle że ani śmietany, ani królika nie udało im się zdobyć. I tak na talerzu wylądował kot. Nie wiedzieli tylko, co mogłoby udawać śmietanę. Nie myśląc długo, polecieli do drogerii, kupili mleczko do opalania i na tym usmażyli zwierzę. Generał nie dał nic po sobie poznać. Relację tę można usłyszeć w archiwum historii mówionej w Muzeum Powstania Warszawskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski