Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przeszczep mógł mi podarować nowe życie. Mógł też zabrać to, które mam

tekst Majka Lisińska-Kozioł
Małgorzata Rejdych  od szesnastu lat ma nowe serce. Dzięki przeszczepowi żyje
Małgorzata Rejdych od szesnastu lat ma nowe serce. Dzięki przeszczepowi żyje fot. Archiwum Małgorzaty Rejdych
Jeśli mam serce młodego człowieka, to także dzięki temu, że na pobranie organów zgodzili się jego rodzice. Może byłoby im miło, gdyby wiedzieli, że ich decyzja uratowała mamę mojej Basi. Że to darowane serce szanuję, że staram się drugim życiem odwdzięczyć się za ten prezent – mówi Małgorzata Rejdych.

– Od szesnastu lat ma Pani nowe serce. Lepsze?
– Dużo lepsze. Bije jak należy.

– Ale nie jest pierwsze, które do Pani pasowało.
– Pierwszego serca nie można mi było przeszczepić, bo miałam zbyt rozrzedzoną krew. Drugie pobrane zostało zbyt późno, nie nadawało się do przeszczepu. Trzecie było idealne i pojawiło się w samą porę. Trójka to moja szczęśliwa liczba.

– Pierwsze dostał ktoś inny?
– Młody chłopak. Poznałam go. Już nie żyje. Podobno trochę na własne życzenie.

– To znaczy, że nie dbał o to serce tak jak powinien?
– Są czynniki niezależne od biorcy, które powodują, że przeszczepiony organ przestaje funkcjonować. Jeśli jest to na przykład nerka, na chwilę może być ratunkiem dializa. W przypadku serca ratunku nie ma. Dlatego po przeszczepie trzeba o nie dbać. Leki immunosupresyjne (podawane, by organ nie został odrzucony przez organizm biorcy ) musimy przyjmować całe życie o stałych godzinach, żeby ich poziom był odpowiedni. Nie można z nich zrezygnować, mimo że obniżają odporność i obciążają wątrobę oraz nerki.

– Od czego zaczęły się kłopoty z Pani własnym sercem?
– Od szkarlatyny. Byłam żywym dzieckiem; pływałam, jeździłam na rowerze, lubiłam gimnastykę i górskie wyprawy. Ale szkarlatyna, którą przeszłam w przedszkolu, zostawiła ślad w moim sercu. Dorosłam jednak w zdrowiu, poznałam męża, pobraliśmy się i urodziła się moja Basia. Latem 1996 roku pojechaliśmy nad morze. Bardzo się męczyłam podczas spacerów, brakowało mi tchu. Miałam wtedy trzydzieści osiem lat i ten brak kondycji nie był normalny. Od lekarza dowiedziałam się, że mam poważnie zniszczone zastawki, co wskazuje na przebyty zawał. Ja go nie zauważyłam. Za to moje serce owszem. Od tamtej pory raz pędziło jak oszalałe, innym razem wpadało w arytmię, by potem nagle zwolnić. Z czasem okazało się, że uratuje mnie tylko przeszczep.

– Rozrusznik nie załatwił sprawy?

– W moim przypadku nie zadziałał. Lekarze powtarzali w kółko, że od przeszczepu nie ucieknę. Chorowałam w sumie dwa lata. Na serce czekałam trzy miesiące. Niezbędną procedurę przeszłam szybko. Pacjent musi być gotów i pod względem psychologicznym, i anatomicznym, i medycznym. Widocznie byłam, bo doktor Mirosław Garlicki, wówczas guru kardiochirurgii, zakwalifikował mnie do przeszczepu.

– To poważny zabieg. Nie zawsze się udaje. Bała się Pani?
– Potwornie. Każdy się boi.

– Czekanie potęguje ten strach?
– Gdy człowiek jest słaby, a byłam słaba, i właściwie już tylko leży, tak jak ja wtedy, ma czas na myślenie. Wiedziałam, że przeszczep może mi podarować lepsze życie, ale może mi też zabrać to, które mam. Bałam sie tym bardziej, że leżąc w szpitalu, wiele razy widziałam śmierć. Bywało, że przynosili obiad, który musiałam zjeść, żeby nie tracić sił, a tymczasem obok, za parawanem odchodził człowiek. Ja wciąż miałam nadzieję na lepsze życie, ten ktoś już się z nim żegnał. Po to, by nie widzieć tych pożegnań i tego odchodzenia, wolałam czekać na przeszczep w domu, więc gdy lekarze pozwalali, wracałam do siebie. Mnie było lepiej, ale – za to – w totalnym stresie żyli wtedy domownicy; w jednej chwili mogło mi się pogorszyć. Bali się o mnie każdego dnia i każdej nocy. Córka, gdy wracała ze szkoły, już od progu wołała: mamo! Żeby sprawdzić, czy nadal jestem. Tu, na ziemi.

– Może powinna była Pani prowadzić spokojniejszy tryb życia: więcej leżeć na przykład.

– Nawet jak leżałam plackiem, moje serce nie wiedzieć czemu przyspieszało jak szalone, albo stawało i trzeba było mnie reanimować. To nie było życie, jakiś erzac. Więc chociaż bałam się przeszczepu, chciałam, żeby ta niepewność się skończyła. Permanentny stres odbijał się na wszystkich. Moja Basia do dziś nie chce rozmawiać o tym, co przeżywała. Po tylu latach wciąż nie jest na to gotowa.

– Nowe serce było też w jakimś sensie podarunkiem dla niej.
– Jasne. Miała piętnaście lat i bardzo potrzebowała mamy. Chciałam być przy niej, chronić ją, obserwować, jak dorasta. Leżąc w szpitalu, marzyłam o tym, żeby krople deszczu jeszcze raz zmoczyły mi włosy, a płatki śniegu delikatnie musnęły moją twarz. Chciałam znowu usłyszeć skrzypienie śniegu pod stopami i pojechać z moim dzieckiem na wakacje.

– Pamięta Pani ostatni dzień przed przeszczepem. Ten jeszcze w domu?
– Była połowa stycznia. Jakoś w okolicach zimowych ferii. Córka pojechała z przyjaciółką do domu moich rodziców. Gospodarzyły się tam razem z tatą. Mama była przy mnie. Zmieniał ją mąż, gdy wracał z pracy. Tamtego dnia znajoma namówiła mamę na specjalną mszę w kościółku na Woli Justowskiej. Czułam się bardzo dobrze, więc wyszła dziesięć minut przed powrotem Janusza. Gdy za mamą zamknęły się drzwi, pomyślałam, że mam dziś dobry dzień. I wtedy z moim sercem coś się zaczęło dziać. Wcisnęłam jedynkę w telefonie. To był sygnał dla męża, że nie jest dobrze. Wezwał karetkę i gnał do domu. Gdy zobaczyłam go w drzwiach – zemdlałam. Reanimowano mnie w przedpokoju. I do przeszczepu już mnie ze szpitala nie wypuszczono.

– Znowu miała Pani czas na myślenie.
– Byłam podpięta do aparatury, ale nawet nie patrząc na ekran, wiedziałam, kiedy moje serce wariuje. Przewieziono mnie na salę, gdzie leżały kobiety po wszczepieniu zastawek, po by-pasach. Patrzyłam na ich rozcięte klatki piersiowe i słuchałam, jak jedna przez drugą opowiadały, co przeszły. Chciałam stamtąd uciekać. Wpatrywałam się w twarze lekarzy, żeby z nich coś wyczytać. Tego dnia po obiedzie wszedł na salę jeden z nich. Wiedziałam, że z pełnym żołądkiem nie będą mnie operować. A mimo to zapytałam: szykuje się przeszczep? Lekarz skinął głową.

– Przez czas oczekiwania na dawcę Basia pocieszała Panią, że zbliża się wiosna, na drogi wyjadą motocykliści, więc serce szybko się znajdzie.
– Tak mówiła. Myślę, że pocieszała też sama siebie. Chciała, żebym z nią została, żebym nie umarła. Ja również leżąc w szpitalu, marzyłam o nowym sercu i bałam się chwili, gdy dowiem się, że jest. Chciałam przeszczepu i na myśl o nim kurczyłam się ze strachu. Wiedziałam, na czym taka operacja polega. Wiedziałam, że jak wyjmą moje serce, a to nowe nie zaskoczy, to włożyć się tego starego nie da.

– W końcu się Pani tego nowego serca doczekała.
– Gdy okazało się, że to już, poprosiłam, żeby nie zawiadamiać ani męża, ani córki. Chciałam im oszczędzić wielu godzin oczekiwania na wynik operacji.

– Ale się wydało…
– Właśnie. Ktoś zadzwonił do Janusza i powiedział, że najprawdopodobniej szykuje się przeszczep. Mąż wziął Basię ze szkoły i razem przyjechali do szpitala. Płakaliśmy wszyscy. Tyle czasu kumulowałam w sobie różne emocje i wtedy one się ze mnie wylewały. No i zdawałam sobie sprawę, że to może być nasza ostatnia rozmowa. Nasze pożegnanie.

– O czym rozmawialiście?
– Chciałam, żeby życie moich bliskich wyglądało tak, jakbyśmy przeżywali je razem. Prosiłam męża, żeby dobrze wychował córkę. Przypomniałam, że jeśli kiedyś będzie wydawał ją za mąż, to musi poprowadzić ją do ołtarza. Prosiłam, żeby opiekował się moimi rodzicami. Janusz z Basią pojechali do domu i wtedy w korytarzu mignął mi doktor Garlicki. Szedł na salę operacyjną, żeby się przygotować. Spanikowałam, więc od razu mnie uśpili.

– Przebudzenie było miłe?
– Czy ja wiem? Obudziłam się na OIOM-ie i najpierw zobaczyłam sufit, potem jakiś krzyż. Przemknęło mi przez myśl, że to chyba nie jest niebo. W końcu wyczułam opatrunek na piersi i dotarło do mnie, że operacja naprawdę się odbyła. Że mam nowe serce.

– Jak biło?
– Zupełnie inaczej niż moje; rytmicznie, szybko, pewnie. Pielęgniarka powiedziała, że wszystko jest w porządku. Wracałam do życia bez bólu, ale z odlotami.

– Z jakimi odlotami?
– To był skutek uboczny podawania morfiny. Miałam wrażenie, że frunę sobie nad Mazurami, Śląskiem, nad morzem. Było miło, ale nie umiałam się, na skutek działania tych środków, zaczepić w realiach. Najpierw poprosiłam o zegarek, żeby wiedzieć, która jest godzina. Potem mąż kupił mi radyjko – maleńkiego „sonego” – wymoczył je w spirytusie, żeby wypłoszyć bakterie. I tak naprawdę dopiero to radio sprowadziło mnie na ziemię. Słuchałam wiadomości, zachwycałam się muzyką i maleńkimi kroczkami wracałam do siebie.

– Nie samą muzyką człowiek żyje.
– Nie żyłam samą muzyką, bo ciągle byłam głodna. Ledwie zjadłam, a już domagałam się kolejnego posiłku. Mówiono mi, że to dobrze rokuje, więc sobie nie żałowałam. Ale bałam się podnieść z łóżka.

– Dlaczego?
– Po prostu nie miałam odwagi zejść na podłogę. Leżąc ruszałam rękami i nogami, bo to poprawiało krążenie. Aż przyszedł doktor Garlicki i mówi: Małgosiu, dosyć tego wylegiwania się. Założył mi pantofle na stopy, zrzucił nogi z łóżka i pomógł wstać. Drżałam jak galareta, tak byłam słaba. Podprowadził mnie do ściany, a potem kazał dojść do okna. Już w połowie dystansu marzyłam, żeby się położyć. A doktor nie dawał za wygraną; przychodził następnego dnia i następnego. Po czterech tygodniach w szpitalu na kolejne cztery pojechałam do Nałęczowa. I tam na dobre przypomniałam sobie, że człowiek rano musi wstać, umyć się, ubrać, pościelić łóżko. Po prostu zadbać o siebie. Do domu wróciłam tuż przed Wielkanocą. Tydzień snułam się z kąta w kąt, a potem wzięłyśmy się z córką za przygotowania. To były cudowne święta. A potem przyszedł maj.

– Piękny?
– Najpiękniejszy w życiu. Pełen radości, że jest zielono, że świeci słońce, że mogę pójść na spacer, kiedy tylko zechcę.

– Każdy może.
– Każdy zdrowy. Gdy zachorowałam, nie byłam w stanie zejść ze schodów, dojść do autobusu lub tramwaju. Stale musiałam brać pod uwagę kaprysy mojego serca. Po operacji zaczęłam pomaleńku odzyskiwać swoje dawne życie. I doceniać to, co miałam.

– Podobno była Pani podręcznikową pacjentką.
– Tak mówiono. Bo jeśli w podręczniku napisano, że po przeszczepie może się zdarzyć to i to – u mnie się zdarzało. Dlatego z moim nowym sercem obchodziłam się delikatnie i ostrożnie. Żeby nic z tego, co zyskałam nie stracić. Nic nie popsuć.

– Długo nie wracała Pani do przeszczepu.
– Przez siedem lat. Nie mogłam i nie chciałam mówić o tym, czego doświadczyłam. W 2007 roku, na prośbę profesora Jerzego Sa-dowskiego udzieliłam pierwszego wywiadu na ten temat. Wiele mnie to kosztowało. Teraz jest mi łatwiej opowiadać o sobie, dlatego jestem do dyspozycji pacjentów zakwalifikowanych do przeszczepu. Chodzi o to, żeby mogli porozmawiać z kimś, kto jest już po. Mnie wierzą.

– Nadal dba Pani o siebie?
– Codziennie spaceruję, jeżdżę na rowerze. Biorę udział w zawodach dla osób po przeszczepie serca.

– Pierwszy taki start Pani pamięta?
– Był 2010 rok. W Szwecji odbywały się igrzyska lekkoatletyczne dla osób po przeszczepach.

Sponsorów trzeba było szukać na własną rękę, więc zaproponowałam naszym, że im w tym pomogę. Uznali, że mam pojechać z nimi.

– I co?
– Dałam się namówić i przywiozłam nawet kilka medali. Miałam też wtedy okazję przepłynąć Bałtyk promem. Pierwszy raz w życiu.

– Co zyskała Pani dzięki nowemu sercu?
– Tak jak to sobie wymarzyłam, przeprowadziłam córkę przez okres, kiedy dziewczyna najbardziej potrzebuje matki. Cieszyłam się, jak chodziła do liceum, mogłam wspominać swoją młodość, żyjąc jej młodością. Chodziłyśmy na koncerty poezji śpiewanej do Rotundy, ona się zakochiwała i odkochiwała, śmiała się i płakała, a ja byłam obok. Tak jak być powinno.

Gdy poszła na studia, zostałam w domu sama.

– Nudziła się Pani?
– Po prostu nie chciałam marnować danego mi czasu. Zapisałam się na UTW. Basia chodziła na swoje zajęcia, a ja na swoje. Z UTW związałam się na siedem lat. Gdy zmarł mój tata i musiałam poddać się kolejnej operacji (nie sercowej) jeszcze raz wyraźnie poczułam, jak krótkie i ulotne jest życie. Uznałam, że powinnam bardziej pomagać ludziom. Że jest na to pora. Dużo rozmawiałam z moim zaprzyjaźnionym księdzem Tadeuszem Bogdanikiem, dziś jest proboszczem w Juszczynie koło Żywca. Powiedziałabym nawet, że był moim lekarzem duchowym. W 2007 roku opowiadałam mu, jak żyję; niespiesznie , spokojnie, z wdzięcznością. A on powiedział mi wtedy, że Pan Bóg z pewnością ma wobec mnie inne plany.

– Wychodzi na to, że miał.
– Założyłam Stowarzyszenie Osób po Przeszczepie Serca Kliniki Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii Collegium Medicum UJ. Opracowałam statut, zarejestrowałam; wszystko jak należy.

– I została Pani tego stowarzyszenia prezeską?
– Właśnie. Mamy w szpitalu jeszcze inne stowarzyszenia, liczniejsze, ale ich członkowie nie znają się tak jak my i nie spotykają się tak często jak my. Takim dobrym okresem na bycie razem są badania okresowe, które odbywamy w szpitalu. Trwają zwykle około tygodnia. Wtedy jest czas, żeby sobie pogadać o problemach, podbudować przyjaźnie. A nawet wymienić się korzystnymi dla naszego zdrowia przepisami kulinarnymi. Uczymy się od siebie, przekazujemy informacje o tym, co komuś zaszkodziło, a co pomogło. Często razem wyjeżdżamy. Wspieramy się.

– A gdy ktoś z was umiera?
– Staramy się dowiedzieć dlaczego. Zapraszamy na spotkania osoby i ich rodziny, które potrzebują przeszczepu. Żeby podtrzymać w nich nadzieję na lepsze życie. Bo jest ono możliwe, a my jesteśmy tego dowodem.

– Czyje serce od 16 lat bije w Pani piersi?

– Polskie prawo zabrania kontaktu z rodzinami zmarłych dawców. Z żyjącymi dawcami jest inaczej. Ci, którzy oddali szpik, mogą poznać biorcę po dwóch latach.

– Chciałaby Pani poznać rodzinę tego, kto odmienił Pani życie?
– Z początku nie chciałam. Było we mnie zbyt wiele emocji i czułam, że to by nie było dla mnie dobre. Z czasem zmieniłam zdanie. Zaczęłam szukać informacji o dawcy. Wciąż nie wiem, kim ten ktoś był, ale przypadek zrządził, że wiem, skąd moje serce dotarło do Krakowa.

– Przypadek?
– Właśnie. Pojechałam do Warszawy do bazyliki św. Krzyża na mszę z okazji Światowego Dnia Chorego. Był tam także pilot z Krakowa, który przez wiele lat transportował organy do przeszczepów. Tak było też w lutym 1998 roku. Podałam mu datę mojego przeszczepu. Oddzwonił. Okazało się, że to właśnie on leciał z sercem dla mnie. Przywiózł je z Bydgoszczy. Doktor Garlicki mówił, że życie uratował mi młody chłopak. Ale on wszystkim tak mówił. Więc czy to jest prawda – nie wiem.

– Jak człowiek zaprzyjaźnia się z nowym sercem?
– Z początku najgorsza była świadomość, że ono jest od kogoś, kto nie żyje. Z upływem czasu się o tym zapomina. Wiele razy myślałam, że jeśli rzeczywiście mam serce młodego człowieka, to także dzięki temu, że na pobranie organów zgodzili się jego rodzice. Może byłoby im miło, gdyby wiedzieli, że tamta ich decyzja uratowała mamę mojej Basi, że ja to darowane serce szanuję, że staram się moim drugim życiem odwdzięczyć się za ten niezwykły prezent, który pozwolił mi się narodzić na nowo.

– Obchodzi Pani podwójne urodziny.
– Nie może być inaczej. I mam dwa znaki zodiaku: pierwszy raz urodziłam się jako Rak, drugi jako Wodnik.

– Wsparcie bliskich ma znaczenie?
– Na początku kolosalne. Dzięki miłości i obecności bliskich łatwiej jest opanować lęk przed przeszczepem, a potem zaakceptować obcy narząd w swoim ciele. To bywa trudne. Na początku są to głównie odczucia fizyczne; nowe serce inaczej pracuje niż to stare. Czasami pojawiają się też dziwne doznania psychiczne. Jeden z pacjentów nie mógł pozbyć się uczucia, że dawca go pilnuje; na przykład, żeby nie palił. Są też ludzie, którzy nie mogą się zdobyć na przyjęcie nowego serca. Krystian dwa razy zrezygnował z przeszczepu. Zmarł w sile wieku.

– Zdarza się, że osoba po przeszczepie nie jest akceptowana?
– Owszem. Zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Dlatego ludzie ukrywają ten fakt. Nie chcą, by pokazywano ich palcami i szeptano: ma serce od zmarłego. Jeśli nie mają wsparcia w domu i w swoim środowisku, szukają go wśród nas, kolegów i koleżanek. Bo my, proszę pani, rozumiemy się prawie bez słów. Chciałabym, żeby ci, którzy mają zdrowe serca, także nas rozumieli, dlatego edukujemy młodzież i przekonujemy starszych, bo wiemy, jak trudno podjąć decyzję o oddaniu narządów bliskiej osoby komuś obcemu. Tymczasem transplantacja jest wspaniałą metodą ratowania życia. Czyż jest coś piękniejszego niż to, gdy jeden człowiek darowuje serce drugiemu człowiekowi?

– Wciąż się Pani uśmiecha. Tak jakby trafiła Pani szóstkę w totka.
– I moim zdaniem bez przesady można powiedzieć, że wygrałam los na loterii. Mam wokół siebie ludźmi, których lubię i z którymi się dobrze czuję. Kiedyś marzyłam o tym, żeby doczekać wnucząt. I mam dwie wspaniałe wnuczki: Jadzię oraz Hanię. Kocham je miłością bezwzględną. Kocham też życie, kocham Kraków. Cenię moje życie, celebruję każde urodziny. No i chodzę słoneczną stroną ulicy. Choć przecież wiem, że jest i ta ciemniejsza.
***

Według badań opinii społecznej ponad 90 procent Polaków akceptuje pobieranie narządów od osób zmarłych; Polska ustawa o transplantacji przyjęła takie rozwiązania, jakie obowiązują w Austrii, Belgii, Francji, Luksemburgu, Hiszpanii, Portugalii i w niektórych kantonach w Szwajcarii, gdzie dopuszczalne jest pobieranie narządów w przypadku, gdy zmarły nie sprzeciwił się temu za życia. W Finlandii, Danii, Wielkiej Brytanii i w Niemczech i USA obowiązuje tzw. model rozszerzonej zgody wyraźnej, co oznacza, że jeżeli zmarły nie wyraził za życia ani zgody, ani sprzeciwu na pobranie po śmierci jego narządów, wymagana jest zgoda jego krewnych – w kolejności: mąż, żona, dorosłe dzieci, pełnoletnie rodzeństwo.

Na Zachodzie organizowane są kursy z udziałem psychologów, którzy uczą lekarzy, jak mają rozmawiać z rodziną potencjalnego dawcy. Transplantacja wymaga zaangażowania dziesiątek osób i szybkości. Od momentu pobrania serca od dawcy do chwili wszczepienia go biorcy nie powinno upłynąć więcej niż kilka godzin.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski