Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Od pliszek do mariasza

Andrzej Kozioł
Karta z 1820 roku
Karta z 1820 roku fot. archiwum
Z historii hazardu. Austriacy zakazują krakowianom kartograjstwa. Kto nosił surdut, musiał grać w wista. Chudopachołek dzięki kartom zostaje milionerem.

Kiedy w 1846 roku skończyła się Rzeczpospolita Krakowska, skończyły się także swobody – liberalizm ekonomiczny oraz społeczny. Austro-węgierska biurokracja wzięła się za karcięta oraz inne rodzaje hazardu. Zarządzeniem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na terytorium Wielkiego Księstwa Krakowskiego, podobnie jak wcześniej w całym cesarstwie, zostały zakazane następujące gry:

Faraon, baseta, gra w kości, passadieci, diabełek, kwindecz, tryszak (tryzetka, tryzaczek), kwaranta (quarante), szumek, (Rauschen), ferbel, straszak, brenta (Brennten), molina, walacho, maczek, półdwunasta (halbik, Mez-zododici, Undici e mezzo), dwadzieścia jeden (oczko), birybi (Wirbisch), oka (straszydło), gra w kupki (Häufeln), szczypawka czyli doboszówka (Zupferlspiel, Trommel-Madame), czerwone czarne (Rouge et noir), arlekin kręgielny (Han-serlspiel, Hanswurst-spiel),dzbanek i jelonek (Krügelspiel, Hirschelspiel), holowanie (Schriffziehen), kręgielki bilardowe, gdzie kulkę porusza sprężyna lub maszyna, ćwik albo labet, drgawka (Riemstechen, Zapperln), cetno albo licho (Grad oder Ungrad), wysoko-nisko (Hochoder Unterspiel).

W szynkowniach i kawiarniach publicznych; loterya, loteryjka delfina (Lotto Dauphin), dardle loteryjne, zwane także ptacznicą (Vogelspiel), gra w kostki, dardle, dardle żydowskie, dardle małe.

Ministerialne zarządzenie przewidywało kary nie tylko dla grających, ale także dla tego, który w mieszkaniu swoim grać pozwala. W praktyce zapewne niewiele sobie robiono z zakazu, skoro Maria Estreicherówna wśród budzących grozę uprawianych w Krakowie hazardowych gier wymienia diabełka i dodaje doń jeszcze rumel-pikietę oraz kiksa.

Kartograjstwo, stare jak świat, niekiedy bywało wręcz obowiązkiem. Jędrzej Kitowicz stwierdzał, iż wielki pan lub panicz, którzy nie potrafiłby grać w karty i od czasu do czasu nie przegrał lub wygrał kilkuset tysięcy – uchodziłby za grubianina i żmindę, czyli skąpca.

Nie inaczej było w poczciwym Krakowie, gdzie według historyka Ambrożego Grabowskiego gra w wista w pewnych sferach uchodziła wręcz za obowiązek:

Gra w karty dziś tak powszechna i rozszerzona, jak chleb lub ziemniaki. Upowszechnienie jej jest szczególniej teraz w Polsce, gdzie nie wolno o polityce mówić – a zresztą są i takie czasy, w których nie ma mówić o czem. Teraz zejdzie się towarzystwo, przywitają się, posiędą około stolików, zaczną grę i w salonie panuje jak najzupełniejsza cisza. Jest to zło, które wypchnęło z towarzystwa zło większe, to jest pijatykę, bo ci, co przy wiście siedzą, mało piją. W latach ostatnich bytu Polski w Krakowie ledwo 4 osoby umiały grać w wista. Byli to tacy, którzy podróżowali za granicę. Dziś ktokolwiek tylko w surducie chodzi, każdy zna grę w wista – bo być lepiej ubranym, a nie umieć grać wista, byłoby toż samo, co nie umieć czytać.

W co grywano, zanim saską epokę zdominowało kartograjstwo? W kręgle, grę ulubioną przede wszystkim przez Niemców, Sasów rzemieślników i żołnierzy, a uprawianą przy szynkach – w ogrodach lub na podwórzach. Przy okazji czyniono zakłady, o pieniądze rzecz jasna, które od czasu do czasu stawały się powodem zwady, podczas której sięgano po broń. Nie inaczej bywało przy grze w kości, kolejnej przedkartowej hazardowej rozrywce. Kitowicz zostawił nawet dokładny opis kości:

Kości były cztery sztuki, na pół cala długie, na tyleż szerokie i na tyleż wysokie, czyli grube, z kości wołowej wyrobione, z sześciu stron liczbami naznaczone, od jednej do trzech, a czwarta liczba krzyżyk, znacząca dziesięć, dwie zaś strony naprzeciw siebie były bez liczby. Kto rzucił większą liczbę, ten wziął stawkę; także komu padły wszystkie cztery kości stronami bez liczby albo samymi krzyżykami, ten zarówno przegrał, jakby najmniejszą liczbę urzucił.

Oczywiście nie brakowało szulerów posługujących się odpowiednio spreparowanymi kostkami, którzy w „szynkowych domach” potrafili dokładnie oskubać naiwnych.

Jeszcze jedna gra była popularna w saskich czasach, zanim zwyciężyły karty – pliszki, popularne po dworach. Pliszki, w przeciwieństwie do kości, łatwo było wykonać przy pomocy byle nożyka. Wystarczyło rozłupać wzdłuż małe drewienka, kawałki patyka, uzyskując w ten sposób pliszki – z jednej strony płaskie, z długiej półokrągłe. Drewienka rzucało się na stół, wygrywał ten, którego dwie pliszki – grało się czterema – ułożyły się w identyczny sposób. Trzy drewienka w ten sam sposób ułożone, płaską lub wypukłą stroną do dołu, oznaczały przegraną, natomiast cztery – nie tylko wygraną, ale nawet wygraną podwójną.

Chociaż gra była popularna na dworach, grała w nią służba, przede wszystkim pokojowcy, którzy śmiertelnie się nudzili, czekając, aż ich zawoła chlebodawca.

Nadszedł jednak czas kart. Oczywiście grano w nie wcześniej, grano od niepamiętnych czasów i od niepamiętnych czasów karty produkowano. W Krakowie kartownicy zatrudniali drzeworytników, którzy pracowicie na drewnianych kostkach wyrzynali negatywy kart. Wspomina się Kartema-chera, który już w 1506 roku trudnił się swoim procederem. I Bendictusa karthownika i jeszcze Mathiasa Heinricha Priffmolera, wszystkich z XVI stulecia.

Wszyscy oni sprzedawali swoje wyroby w smatrużu, zwanym też smatruzem. Tak, od niemieckiego Schmatter-haus, nazywał się budynek na krakowskim Rynku, w którym handlowali rzemieślnicy i kupcy nie posiadający własnych kramów.

Łupano więc w karcięta przed panowaniem Augusta III, ale według Kitowicza:

... iż sposób grania w nie niewielom był znajomy i rzadko gdzie w którym mieście dostać ich możno było, dlatego szulerowie mało się nimi bawili, a do tego, że dawne gry, jako to pikieta, chapanka, kupiec, były żmudne i deliberacji długiej potrzebujące, dlatego tym, co lubili prędko ekspedycję cudzych pieniędzy, nie smakowały.

A jak wielka mogła być ta „ekspedycja”, może świadczyć historia generała Rozdrażewskiego, chyba szulera, a może niebywałego szczęściarza, który zaczynając jako chudopachołek, dorobił się wielomilionowego majątku. Rozdrażewski kupił kiedyś dwie wsie od księcia Antoniego Sułkowskiego. Zapłacił uczciwie – trzysta tysięcy złotych, które służący księcia w wielkim kufrze zanieśli do jego stancji. Generał zaproponował partyjkę. Po kolejnej partyjce brzęcząca zawartość kufra wróciła do poprzedniego właściciela, który przegranemu – i pozbawionemu dwóch wiosek! – księciu wspaniałomyślnie pożyczył kilkaset złotych.

Odeszły pliszki, odeszły kości, triumfowały karty. Zaczęto grać w rusa, tryszaka. Z Paryża przywędrował i podbił salony faraon; wielcy panowie chlubili się tym, że w ciągu jednego wieczoru potrafili przegrać kolosalne sumy. Po faraonie pojawił się kwindecz, wreszcie mariasz, uchodzący za grę służącą do zabawy, wręcz niewinną. Czy rzeczywiście tak było? W „Panu Tadeuszu” Klucznik ofiarował generałowi Dąbrowskiemu swój miecz zwany Scyzorykiem, a na pytanie, jak można wynagrodzić jego hojność, odpowiedział:

Czy ja Cybulski? – rzecze
na to Klucznik z żalem
– Co żonę przegrał, grając
w mariasza z Moskalem,
Jak o tem pieśń powiada?...

Może więc mariasz nie był taki niewinny...

A za tydzień znów o hazardzie, tym razem także o loteriach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski