Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Wodecki: Jest coraz mniej rzeczy ładnych. Bo ładne i niebanalne jest trudne [ROZMOWA]

Marek Zaradniak
Zbigniew Wodecki, który powrócił do swych piosenek sprzed  prawie 40 lat chce być zdrowy, uśmiechnięty, zadowolony i... bogaty
Zbigniew Wodecki, który powrócił do swych piosenek sprzed prawie 40 lat chce być zdrowy, uśmiechnięty, zadowolony i... bogaty Grzegorz Jakubowski
Czuję, że moje życie spięła jakaś klamra - mówi o nowej płycie "1976: A Space Odyssey" Zbigniew Wodecki, który między innymi wspomina współpracę z Teyem, ludzi, którzy pisali dla niego teksty piosenek, a także analizuje współczesne życie estradowe

Skąd pomysł, aby Pana pochodzący z roku 1976 debiutancki album zatytułowany po prostu "Zbigniew Wodecki" nagrać na nowo, w nowych aranżacjach właśnie teraz po 39 latach i wydać jako "1976: A Space Odyssey"?
Zbigniew Wodecki: Jak wszystko w moim artystycznym życiu, nie jest to mój pomysł. Przed laty do nagrania tej płyty namówił mnie kompozytor Wojciech Trzciński. Gdyby nie on to by ona nie powstała. Powstała 39 lat temu. Leżała sobie jako mój pierwszy czarny krążek. Jedyna rzecz, jaka mi się podobała to moje zdjęcie z okładki zrobione przez czołowego ówczesnego fotografika krakowskiego Zbigniewa Łagockiego znanego m.in. z robienia zdjęć Ewie Demarczyk. Jeżeli on zrobił to zdjęcie to oznaczało, że jest dobrze. Ale okazało się, że nagraliśmy bardzo fajne melodyjki, z ciekawymi aranżami. To były piosenki, na których nie ciążyło odium zrobienia furory, nie musiały być hitami czy przebojami. Krew mnie zalewa, gdy słyszę, że wszystko jest teraz przebojem, a muzykę szlag trafił. Wtedy ta płyta ukazała się i do dziś pokazuje się na jakichś giełdach czy targach. Jej cena od momentu, gdy zainteresowała się nią grupa Mitch&Mitch bardzo wzrosła. Bo to fajna muzyka, fajne aranże, choć teraz dla nas nic specjalnego. Prawie 40 lat temu nie przebiły się chyba dlatego, że było w tej muzyce za dużo instrumentów, a aranże były nieco za trudne na tamtejsze czasy.

A jakie to były czasy?
Zbigniew Wodecki: To były czasy, kiedy sam sobie komponowałem. Kto wie może właśnie dlatego leżało to te 37 lat. I przypadek sprawił, bo też znowu nie ja, że zainteresował się płytą Maciej Morycki z grupy Mitch&Mitch trochę podziemnej, ale już właściwie nadziemnej. Oni posłuchali tej muzyki i oszaleli. Wszystkiego nauczyli się na pamięć. Zrobili aranże bliskie oryginałowi. Na początku zagrali na koncercie w Trójce. Wtedy ja po prostu byłem świadkiem show, w wykonaniu gościa, którego widziałem drugi raz na oczy. On robił z ludźmi, co chciał, włącznie ze mną. Z tą gitarą. Mówił, zapowiadał... Show był jak cholera. Nie wiedziałem, czy jest to Amerykanin czy Włoch. Wszyscy się tym bawili, publiczność się cieszyła. Ja szalałem. Nie wiem, co się działo, bo nagle piosenki, które kiedyś napisałem, dzięki atmosferze, jaką zespół wprowadził i nowym aranżom zrobiły ogromne wrażenie. Minęło parę lat i oni powiedzieli, że zagrają to na Off Festiwalu w Katowicach. Byłem w szoku. Bo jak można zagrać tego typu muzykę na festiwalu, którego clou to głośno, huk, sprzężenia, trzepanie włosami, skóry, łańcuchy, fuzzy. Nagle my mamy wyjść i wystąpić przed paroma tysiącami ludzi i zagrać "Panny mego dziadka", "Partyjkę" albo "Dziewczynę z konwaliami", które są uroczymi utworami. To fajne numery, ale nie na rockowy festiwal. Ale proszę sobie wyobrazić, że ludzie to kupili. Ci, którzy byli wtedy na koncercie mówią, że było to fantastyczne. Nie wiem, dlaczego to było fantastyczne. Nie chce mi się na ten temat myśleć, bo mam już za mało szarych komórek. W każdym razie faktem jest, że potem zrobiliśmy dwa koncerty w studiu Lutosławskiego i nagraliśmy Live i DVD, które teraz oglądam z wielkim wzruszeniem i jestem w dalszym ciągu w szoku, że coś takiego się stało i nastąpiła premiera po 40 latach.

Jak Pan się czuje w związku z tym?
Zbigniew Wodecki: Czuję, że pojawiła się w moim życiu jakaś klamra i myślę, że to jakby czas kończyć, bo to nastąpiło po moim zupełnie innym życiu, w którym przecież bardzo dużo się działo. Całe moje życie z grupą Anawa, z Piwnicą pod Baranami, z Markiem i z Vackiem, granie w Krakowskiej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia, masa różnych projektów teatralnych i te festiwale, które udało mi się gdzieś tam wygrać. Do tego "Pszczółki Maje", "Chałupy", wyjazdy do Ameryki. To wszystko jakoś przebiegło, przebiegło, przebiegło i nagle po prawie 40 latach wróciłem do źródeł. Ta muzyka, którą wtedy kombinowałem, aby być śpiewającym muzykiem sprawiła, że powstała swoista klamra. I znowu jestem w punkcie wyjścia. Myślałem, że skoro młodzi ludzie tak się bawią tą muzyką i to wszystko tak hula to może to nie były lata stracone. Choć nie chciałem być nigdy notowany i nie byłem notowany jako stricte piosenkarz, ale jako muzyk, bo na tej płycie DVD widać, że najlepiej czuję się grając na skrzypeczkach, trąbeczce czy improwizując, bawiąc się muzyką.

W takim razie tak naprawdę, kim się Pan czuje: trębaczem, skrzypkiem, kompozytorem, piosenkarzem?
Zbigniew Wodecki: Nie, nie, nie. Ja jestem skrzypkiem. Skrzypkiem, który ma łatwość improwizowania. Który sobie sam skomponował parę utworów takich jak "Izolda", "Zacznij od Bacha" , "Z tobą chcę oglądać świat" czy "Teatr uczy nas żyć".
Z tamtej płyty pamiętam piosenkę "Opowiadaj"...
Zbigniew Wodecki: Tak. Udało mi się to napisać i samemu zinstrumentować. Wszystkie aranże robiłem sam. Przy nagraniach, gdy była taka możliwość, sam zagrałem na wszystkich instrumentach. Szef mnie prowadził z góry opiekuńczą ręką, a teksty napisali z najwyższej półki - Wojtek Młynarski ("Tam gdzie byłem), Jonasz Kofta ("Z tobą chcę oglądać świat"), Jacek Korczakowski ("Teatr uczy nas żyć"), Janusz Terakowski ("Zacznij od Bacha" i "Izolda"). To ludzie, którzy wiedzieli, co robią i o czym piszą. To wszystko tak pasowało, że te piosenki cały czas gram na koncertach i Bogu dziękować one o dziwo nie starzeją się. Nie wiem dlaczego. Tak samo jak nie wiem, dlaczego świetnie funkcjonują piosenki z tej mojej pierwszej płyty co widać na wspomnianym DVD. Szczególnie, gdy się je puści głośno, co polecam. To fantastyczne, że ludzie tak się przy nich bawią, choć nie wiem dlaczego tak się stało.

W roku 1976 już od czterech lat funkcjonował Pan jako solista po debiucie i nagrodzie w Opolu. Co się jeszcze wtedy u Pana działo?

Zbigniew Wodecki: Grałem jeszcze na etacie w Krakowskiej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia. A więc od poniedziałku do piątku musiałem być w pracy. Graliśmy normalną muzykę klasyczną: Bacha, Mozarta, Szymanowskiego, Czajkowskiego, Beethovena, Chopina. Jednocześnie grałem w Piwnicy pod Baranami, z Ewą Demarczyk jeżdżąc po świecie: Zurich, Genewa, Paryż... Grałem jeszcze w zespole big-beatowym i w zespole ludowym oraz w Krakowskiej Orkiestrze Kameralnej.

W jakim zespole big-beatowym Pan grał?
Zbigniew Wodecki: To były Czarne Perły.

A zespół ludowy?
Zbigniew Wodecki: To były Słowianki, zespół Politechniki Krakowskiej. To były piękne dziewczyny. Tam nauczyłem się pokory wobec muzyki ludowej, bo wykonywaliśmy bardzo trudne rzeczy - wesele krakowskie, wesele rzeszowskie, wesele lubelskie...

To kiedy zdecydował się Pan na bycie solistą i opuścił Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Krakowskiej czy grupę Anawa oraz Ewę Demarczyk?
Zbigniew Wodecki: Z Ewą Demarczyk grałem jeszcze później będąc znany już jako Wodecki. Bo ja lubiłem grać. Jestem przecież muzykiem. Śpiewałem już swoje przebojasy, ale jeździłem z Ewą, bo mi to imponowało. Wyjechałem za granicę i stałem tuż obok wielkiej gwiazdy i byłem świadkiem jak ona odnosi wielkie sukcesy. Ale sam się też uczyłem. Szlifowałem grę na instrumencie. A publiczność była wtedy pierwszej jakości. Zawsze wspominam, że w pierwszym rzędzie siedziało 15 milionów dolarów. Bardzo bogaci ludzie, w pięknych salach. A wtedy z Polski nie bardzo było można wyjeżdżać. A nam przez Pagart udawało się. Stanowiliśmy wizytówkę zza żelaznej kurtyny.

Po moim pierwszym pobycie w Chicago nagrałem "Chałupy" i zacząłem mieć coraz więcej koncertów i jeździć z ludźmi, którzy byli najbardziej wtedy popularni. Z Halinką Frąckowiak, Alicją Majewską, z Andrzejem Zauchą czy z aktorami Andrzejem Kopiczyńskim, Romkiem Wilhelmim i Grażyną Barszczewską. Załapałem się do tej grupy chałturzącej w dobrym tego słowa znaczeniu i nie bardzo już mogłem być na etacie w orkiestrze. Musiałem więc z niej zrezygnować, bo albo albo i wybrałem karierę indywidualną. Nie mogłem blokować etatu w orkiestrze symfonicznej w związku z czym podałem się do dymisji... i znów zostałem przyjęty do orkiestry. Do Komitetu do spraw Radia i Telewizji, którego prezesem był wtedy Maciej Szczepański. On po festiwalu sopockim dał mi stypendium.
Ale to już były Pana poznańskie czasy?
Zbigniew Wodecki: Tak. Zostałem przypisany do Orkiestry Rozrywkowej Polskiego Radia i Telewizji w Poznaniu prowadzonej przez Zbigniewa Górnego. Znowu zostałem pracownikiem Radia i Telewizji.

Jak Pan wspomina tamte poznańskie czasy? Występował Pan wtedy m.in. w kabarecie Tey?
Zbigniew Wodecki: To było coś fantastycznego, bo w naszym kraju wtedy bardzo dużo się działo. To przede wszystkim "Muzyka małego ekranu", świetne audycje realizowane w Auli UAM z ogromnym rozmachem. Wystąpiła w nich m.in. grupa Dream Express, który na festiwalu w Sopocie wyrwała jacht. Tam była cała pierwsza liga. Zenek Laskowik, Bohdan Smoleń. Pamiętam, że wtedy z Laskowikem i Smoleniem pobiliśmy rekord świata występów w Kongresowej. Program "Szlaban" zagraliśmy tam 54 razy. Proszę sobie wyobrazić co się działo. Byłem w centrum szpicy show-businessu.

Czy patrząc z perspektywy czasu młodym ludziom wtedy było łatwiej debiutować, czy teraz jest łatwiej skoro mamy taki dostęp do różnych środków i można wyjeżdżać gdzie się chce?
Zbigniew Wodecki: Ten kij ma dwa końce. Z jednej strony każdy może sobie wybrać jakiś festiwal albo nagrać płytę w domu. A z drugiej strony za dużo tego wszystkiego jest i zrobił się taki młyn, że ciężko się wybić. Trzeba epatować ludzi jakimiś wydarzeniami. Czymś, co jak słusznie powiedział mój kolega jest efekciarskie. Czyli, gdy ktoś ma palmę na głowie albo gwóźdź w oku, drze mordę, albo szepce, tarza się po scenie. Robi po prostu coś, aby zaistnieć. Świetnie śpiewający ludzie, głównie kobiety muszą przypinać sobie skrzydła, malować się na biało. A zupełnie nie zwraca się uwagi na meritum, czyli na muzykę i jej jakość wykonania. Porządność, ładność. Proszę zauważyć, że jest coraz mniej rzeczy ładnych. Ładne jest trudne. Ładne i niebanalne, takie, które nie jest kiczem jest bardzo trudne. Dlaczego nikt nie maluje tak pięknie jak Bruegel, jak Michał Anioł czy Leonardo da Vinci? Bo nie umieją, bo to jest piękne. Proszę sobie obejrzeć "Wieżę Babel" Bruegla albo "Myśliwych na śniegu"... Albo jakikolwiek obraz z tamtej epoki i zobaczyć, jak oni pięknie malowali. Jacy to musieli być geniusze. Proszę posłuchać Jana Sebastiana Bacha, który pisał już wtedy jazz. Wtedy nie znano jeszcze sekcji rytmicznej z bębnami, ale były to tematy jazzowe. Dziś wciska się ludziom kit. To wszystko jest pseudo, nieładne, głośne... Bo ma być szokujące. A umiejętności nie ma żadnych. Oczywiście są wyjątki, ale show-business opanowała komercja.

A wracając do Poznania. Miał Pan wtedy swoje ulubione miejsca?
Zbigniew Wodecki: To przede wszystkim hotel Polonez. Zawsze tam mieszkałem.

Niestety, już go nie ma. Jest dziś akademikiem.
Zbigniew Wodecki: Żal, że wchodząc w takie miejsca po latach wydaje nam się, że cofniemy się do tamtych czasów, a okazuje się, że to nieprawda. Bo to ludzie tworzą atmosferę danego miejsca. To samo jest z Piwnicą pod Baranami, Pod Jaszczurami czy z Jamą Michalikową w Krakowie. Tamto, co było, niestety, odeszło. Trzeba spojrzeć do przodu i szukać czegoś nowego i podziwiać młodych ludzi. Bo jest bardzo dużo młodych ludzi. Uzdolnionych muzyków kończących akademie, którzy, niestety, nie mają co do gęby włożyć, bo nie mogą nawet na weselu zagrać, bo nie znają disco polo.

A jakie są Pana najbliższe plany?
Zbigniew Wodecki: Być zdrowym, uśmiechniętym, zadowolonym, bogatym. Mieć dużo przyjaciół i otrzymywać brawa.
Ale plany artystyczne?
Abym nie zapomniał tego, czego nauczyłem się przez te lata. Czyli, abym był w stanie wykonać te koncerty, które grałem na dyplomie. Tego mi trochę żal. Bo gdy człowiek tyle lat śpiewa przede wszystkim zostawił instrument to nagle jest to trochę tak jakby nie przymierzając poprosić Leonardo da Vinci: pan maluje to niech pan mi walnie chałupę na niebiesko, aby muchy nie siadały. Uczysz się grać. Ćwiczysz 16 Kaprys Paganiniego przez lata czy trudny 9 Kaprys, oktawy palcowane, tercje czy Koncert Brahmsa po to, aby później kazali w kółko śpiewać "Pszczółkę Maję".

A czy z zespołem Mitch&Mitch wyruszy Pan na trasę?
Zbigniew Wodecki: Tak. Będziemy starać się dorównać temu, co było na koncertach w Studiu Lutosławskiego. Nie mam do tego stosunku. Cały czas podziwiam chłopaków, że mają taką pasję, radość grania, i że tyle się przy nich nauczyłem w wieku 60 lat. Nauczyłem się tego, że można się muzyką tak bawić, jak oni to robią.

Zbigniew Wodecki urodził się 6 maja 1950 roku w Krakowie. Jest piosenkarzem, skrzypkiem, trębaczem i kompozytorem. Grał także w filmach oraz był prezenterem telewizyjnym oraz jurorem w programach telewizyjnych
Jako piosenkarz Wodecki zadebiutował podczas Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w roku 1972. W konkursie "Debiuty" otrzymał wtedy nagrodę za piosenkę "Znajdziesz mnie znowu"

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski