Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podejrzana czerwień

Rozmawiała Ryszarda Wojciechowska
FOT. SŁAWOMIR SEIDLER
Muzyka. JERZY SKRZYPCZYK, perkusista Czerwonych Gitar, opowiada o przyjaźniach i rozstaniach członków legendarnego zespołu, i zdradza, dlaczego byli podejrzani w ZSRR.

– Piosenkę „Dozwolone od lat 18” można by dziś spuentować słowami: dozwolone od lat 50... Staż w zespole ma Pan dłuższy niż staż małżeński. Czuje Pan te 50 lat na scenie na swoich barkach?

– Rzeczywiście z Czerwonymi Gitarami jestem cztery lata dłużej niż z żoną. A czy czuję te pół wieku na scenie? Czasami. Ale jeszcze dajemy radę grać nawet po dwa koncerty dziennie. I wszystko śpiewamy na żywo, za każdym razem dając z siebie 100 procent energii, talentu i umiejętności.

Opowiem pani historię, która wydała mi się zabawna. Jesteśmy w Bostonie, podpisujemy autografy. Podchodzi pani w średnim wieku ze starą książeczką o Czerwonych Gitarach, tak starą, że ma już pożółkłe stronice.

Pani zwraca się do naszych młodych muzyków i mówi: patrzcie, panowie, książeczka prawie się rozpada, a pan Jurek się trzyma. I wskazała na mnie. Mnie najbardziej cieszy to, że nazwa Czerwone Gitary cały czas wywołuje uśmiech przyjaźni na twarzach naszych słuchaczy. Zresztą nigdy nie byliśmy kontrowersyjni, skandalizujący. I przez to pewnie sympatia do nas nie gaśnie...

– To prawda, żadne tam sex, drugs, jedynie rock and roll. Straszne nudy, można powiedzieć.

– Wiem, że media wolałyby, abyśmy gdzieś po drodze narozrabiali.

– Chociaż rozstania w zespole już takie miłe nie były. Jak Pan dzisiaj na to patrzy?

– Nieraz byliśmy stawiani w trudnej sytuacji. Po raz pierwszy po tragicznej śmierci Krzysztofa Klenczona.

– Ale najpierw on musiał odejść z grupy. To zespół zdecydował, że Krzysztof Klenczon odejdzie, a Seweryn Krajewski zostanie.

– Wie pani, dla nas to była wtedy bardzo trudna decyzja, koleżeńska i muzyczna. Ale trzeba było ją podjąć. Chociaż kiedy dziś na to patrzę, mając już pewną mądrość życiową i dojrzałość, wiem, że trzeba było szukać innych rozwiązań.

– A potem i tak Seweryn odszedł.

– Szanowaliśmy jego decyzję.

– Odnosiliście liczne sukcesy, ale po tłustych latach nadeszły te chudsze. W latach 80. zniknęliście z polskiej sceny. Można było odnieść wrażenie, że zespołu już nie ma. A tymczasem wy jeździliście po świecie.

– Przyszedł zespół Breakout, potem inne grupy. Czerwone Gitary przestały być modne. Ruszyliśmy w trasę po NRD. Tamten rynek chłonął nas jak gąbka. Nasze płyty sprzedawały się w milionowych nakładach. Żartujemy, że piosenka „Weißes Boot”, znana w Polsce pod tytułem „Trzecia miłość – żagle”, była tylko trochę mniej popularna u nich niż hymn niemiecki.

– Potem był czas Stanów Zjednoczonych.

– Mieliśmy wyjechać jeszcze w latach 60. Wtedy wyjazdy organizował Pagart – jedyna grupa eksportowo-importowa dla artystów. I tam nam powiedziano, że pojedziemy do Ameryki jako zespół Czerwone Gitary i jako zespół akompaniujący. Mieliśmy akompaniować wszystkim solistom z Polski, jacy tam tylko będą występować.

Usłyszeliśmy, że jak będzie duet cyrkowy, to im też mamy podgrywać. No to stanęliśmy okoniem, mówiąc, że albo pojedziemy jako gwiazda, albo wcale. Długo trwały przetargi. I kiedy już nam termin wyznaczono, cofnięto nam wizy. Bo to był rok 1968 i Czechosłowacja.

Dopiero po dwóch czy trzech latach wyjechaliśmy do USA. Tam spotkaliśmy się z Krzysztofem, który już mieszkał w Stanach. Było serdecznie, spontanicznie i do rana.

– Były trzy kraje, gdzie Czerwone Gitary świetnie przyjmowano: NRD, Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki.

– Kiedyś sobie te wszystkie nasze koncerty podliczyłem i wyszło mi, że w Związku Sowieckim spędziliśmy jakieś dwa i pół roku. Tam polska estrada wzbudzała zawsze sensację. Graliśmy po dwa koncerty dziennie, i to w ogromnych halach.

W 14-tysięcznej Hali Sportowej Łużniki graliśmy przez 14 dni pod rząd. Chociaż pieniądze, jakie nam płacili, były mizerne. Za koncert dostawaliśmy 24 ruble. Żeby zastosować męski przelicznik, to powiem, że butelka wódki kosztowała wówczas 3 ruble. To była paranoiczna sytuacja.

– Dlaczego więc jeździliście?

– Bo był jeszcze przelicznik dolarowy. Za 3 ruble dostawało się jednego dolara. Ale też gorące przyjęcie tamtejszej widowni było nie do pogardzenia.

Przygotowaliśmy zresztą kilka piosenek w języku rosyjskim. Żona Tadeusza Chyły, Rosjanka, przetłumaczyła nam między innymi „Takie ładne oczy” i „Nie zadzieraj nosa”. I jak zaczęliśmy śpiewać po rosyjsku, nagle na widowni podniósł się rwetes. A my usłyszeliśmy: Jura, Jura, pierestań pa ruski, dawaj pa polski. I tak się skończyło nasze śpiewanie w języku rosyjskim. Bo oni znali nasze piosenki po polsku. Największym powodzeniem cieszyło się tam „Nie zadzieraj nosa”, a potem „Nie spoczniemy”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski