Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wszystkie sieroty księdza Łucjana, czyli porywacz na światową skalę

Piotr Subik
Dzieci z sierocińca i ks. Łucjan Królikowski (po lewej, w czarnej sutannie), Tengeru, lata 40. XX w.
Dzieci z sierocińca i ks. Łucjan Królikowski (po lewej, w czarnej sutannie), Tengeru, lata 40. XX w. Fot. Archiwum ks. Łucjana Królikowskiego
Komuniści wpadli w szał, gdy ks. Królikowski zdołał wywieźć z Tanganiki do Kanady 150 polskich sierot. A ten nauczony doświadczeniami z Syberii, postanowił za wszelką cenę uratować dzieci przed powrotem do ojczyzny zniewolonej przez Sowietów.

Całą noc przewracałem się na łóżku. Jeden głos mówił mi: „Jedź”, drugi: „Nie jedź”. „Jedź”, „Nie jedź”. Rano wstałem, poszedłem do biura i powiedziałem: „Pojadę”. No i wtedy przestałem się bać. Nawet komunistów się nie bałem i trudów rozmaitych. Zresztą nie mogłem wiedzieć, jakie one będą – tak wydarzenia sprzed 65 lat zapamiętał franciszkanin ks. Łucjan Królikowski.

Był 2 czerwca 1949 r. Tego dnia prawie 150 polskich sierot wyruszało z Afryki w długą podróż, która miała się dla nich zakończyć w Kanadzie. Na czele tej eskapady stała kierowniczka sierocińca w Tengeru Eugenia Grosicka. Pomagał jej m.in. ks. Łucjan. Cel mieli jeden – za wszelką cenę nie dopuścić, by dzieci wróciły do zniewolonej przez Sowietów Polski.

Z tego powodu w PRL-u „Życie Warszawy” nazwało duchownego i Grosicką „porywaczami na światową skalę”. Ks. Łucjan mógł być z tego tylko dumny. – Ale absolutnie nie uważa się za bohatera – mówi Anna Hejczyk, historyk z Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie, autorka książki zatytułowanej „Sybiracy pod Kilimandżaro. Tengeru”.

Raj po piekle Syberii
Tengeru, północno-wschodnia część Tanganiki, obecnie Tanzania. Krótko mówiąc: Afryka Równikowa. Brytyjczycy ruszyli z budową osiedla dla sybiraków u stóp góry Meru (ponad 4,5 tys. m n.p.m,) w sierpniu 1942 r. Wykarczowali dżunglę, zostawili sąsiadujące z nią gaje bananowe. Żyjąc w bliskim sąsiedztwie jeziora Duluti, byli zesłańcy mieli wracać do sił. Bo pobyt na Syberii odcisnął piętno na zdrowiu i psychice każdego z Polaków.

„Tokule”. Tak malutkie domki stojące w obozie nazywali czarnoskórzy tubylcy z plemienia Waarusha. Polacy mówili o nich (przez wzgląd na ich architekturę) „ule”. W każdym mieszkały 3–4 osoby. Dla ludzi, dla których podczas długiej tułaczki jedynym majątkiem był kuferek, stały się namiastką domu.

Pierwsi z nich – 1000 osób z małym okładem – przypłynęli z Karaczi do portu Tanga 8 października 1942 r., na pokładzie statku „Malaja”. Pod koniec 1942 r. w Tengeru żyło już 3 tys. Polaków, w tym 1,2 tys. dzieci. Najwięcej osób pochodziło z Małopolski wschodniej i Wołynia, najmniej z Wileńszczyzny. Dwa lata później liczba mieszkańców Tengeru wzrosła do 4 tys. Do 1,5 tys. zwiększyła się liczba dzieci.

Znaczna część z nich to były sieroty. Eugenia Grosicka (jak pisał ks. Łucjan, „kobieta rozumna, opanowana, stanowcza i kochająca dzieci”) doskonale wiedziała, jak się z nimi obchodzić. Pierwszy sierociniec prowadziła jeszcze w rejonie Aktiubińska (Aktobe), nad rzeką Ilek w Kazachstanie. Z ramienia polskiej ambasady w czerwcu 1942 r. objęła też kierownictwo przytułku w Jangijul koło Taszkientu w Uzbekistanie. W Tengeru miała pod opieką prawie 700 dzieci. Pomagały w ich wychowaniu m.in. jej rodzone siostry, Zofia i Wilhelma Schmidt.

Były więc nauka, harcerstwo, spektakle przygotowywane dla rówieśników i dorosłych: „Kwiat paproci”, „Noc świętojańska”, „Król Bałtyku”, z którymi sierociniec gościł nawet w Nairobi. – Po piekle Syberii Afryka to był dla dzieci raj na ziemi. Prawie sielanka – zwraca uwagę Anna Hejczyk.

Ks. Łucjan przybył do Tengeru dopiero po wojnie, w 1947 r. Miał za sobą – podobnie jak mieszkańcy osiedla – zesłanie na Sybir. A później naukę w Szkole Podchorążych Artylerii w Kirgistanie, przejście z armią gen.Władysława Andersa do Persji i Iraku. Skończył też studia teologiczne na Uniwersytecie św. Józefa w Bejrucie, a w 1946 r. przyjął święcenia kapłańskie. Po nich pełnił posługę w szpitalu wojennym w egipskiej Kantarze.

– Był dość przystojnym, młodym mężczyzną, więc w Tengeru od razu stał się bożyszczem dla podlotków. Dziewczęta kochały się w nim, bo nie miały wokół siebie wielu męskich wzorców. W obozie mieszkały albo kobiety, albo starsi mężczyźni. Ci w kwiecie wieku byli przy generale Andersie – mówi dr Hubert Chudzio, dyrektor Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń.

Ksiądz Króliczek
Dzieci z Tengeru mówiły o ks. Łucjanie „ksiądz Króliczek”. Świetnie się z nimi rozumiał. Pomogła mu zapewne w tym gorliwa miłość do Boga, którą charakteryzował się od dziecka.

Urodził się 7 września 1919 r. w Nowym Kramsku, w okolicach Zielonej Góry. Pochodziła stąd jego matka Wiktoria, ojciec Stanisław przywędrował do Neu Kramzig – taka była niemiecka nazwa wsi leżącej wtedy w granicach Rzeszy – z Wielkopolski. Prowadził piekarnię i cukiernię. Mieli czworo dzieci. Łucjan był trzeci w kolejności – po Władysławie i Czesławie, przed Marianem. Ochrzczono go w miejscowym kościele pw. Narodzenia NMP.

Rodzina przeniosła się ostatecznie do Poznania. Podczas wojny Stanisława wcielono siłą do niemieckiej armii, trafił pod Verdun. Ale gdy się dowiedział, że po przeciwnej stronie są „hallerczycy”, uciekł do nich – i przez to wciąż prześladowali go Niemcy. Chciał być od nich z daleka.

Mając zaledwie 15 lat, rozpoczął naukę w Małym Seminarium Misyjnym, a po czterech latach wstąpił do zakonu franciszkanów, także w Niepokalanowie. Nie bez wpływu na jego dalsze życie pozostała zapewne znajomość z charyzmatycznym o. Maksymilianem Marią Kolbem, założycielem tego klasztoru, późniejszym męczennikiem, który w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz oddał życie za współwięźnia Franciszka Gajowniczka.

Ks. Łucjan wspominał, że Kolbe był ogromnym autorytetem i przewodnikiem duchowym dla kleryków. Że mimo wyjazdów na misje do Japonii znajdował czas na rozmowę, umiał rozwiązać problemy. A jako gwardian klasztoru przyjmował czasowe śluby zakonne od Łucjana Królikowskiego. Było to 30 sierpnia 1939 r.

Dwa dni później ks. Łucjan był już we Lwowie. Ale nie od razu dane mu było rozpocząć studia filozoficzne. – Podczas śniadania wpada jeden z księży i powiada: „Widziałem rannych!”. Niemcy bombardowali gmach, który przylegał do naszego klasztoru. Przez następne dni bardzo często zmuszeni byliśmy chronić się w podziemiach, suterenach – wspomina wybuch wojny ks. Łucjan.

Później było jednak jeszcze gorzej. 23 września 1939 r. Lwów skapitulował przed Armią Czerwoną. Mimo to początkowo klerykom udało się kontynuować studia, ukończyli je w czerwcu 1940 r.

Krótko potem młody zakonnik został aresztowany przez NKWD.– Zamknęli bramy, zaryglowali, i mają nas w swoim ręku jak ptaszki – tak ks. Łucjan opowiada o chwili uwięzienia go przez Sowietów. W bydlęcych wagonach powieziono ich na Syberię. Pisał w swej książce „Pamiętnik sybiraka i tułacza” o nieludzkich warunkach, w jakich przyszło mu wycinać drzewa w tajdze w okolicach Archangielska. Minus czterdzieści stopni Celsjusza w zimie i dokuczające – równie mocno – roje komarów latem. Głód, brud. Łagry pozostały w jego głowie do końca życia.

Wolność – podobnie jak prawie milionowi Polaków wywiezionych w głąb Związku Sowieckiego – przyniósł mu układ Sikorski – Majski z 30 lipca 1941 r. Gwarantował „amnestię” dla obywateli polskich więzionych m.in. w obozach Gułagu.

Mordercza droga do Tengeru
Podobnie jak ks. Łucjan Królikowski, w poszukiwaniu lepszego jutra z Syberii wyruszyły tysiące Polaków. Wśród nich dzieci. Wedle szacunków było ich 380 tys. Droga wiodła na południe, do wolnego świata. Nie wszyscy ją przeżyli. Dzieci umierały na równi z dorosłymi. Jeśli nie częściej…
– Zdani tylko na siebie, szli pieszo tysiące kilometrów. Zmęczeni, wyniszczeni, głodni. To była mordercza droga – opowiada Anna Hejczyk.

Umierali z głodu, ale jak można było przyoszczędzić jedzenie na drogę, skoro wcześniej nie było go pod dostatkiem. I z chorób: tyfus, dyzenteria, dur plamisty, zdarzała się malaria. Brakowało leków, miejsc w szpitalach polowych. Żebrali dorośli i dzieci, zdarzały się kradzieże plonów z pól. Znikały bezpańskie zwierzęta… Każdy walczył o przetrwanie. Były nawet specjalne umieralnie dla dzieci, w których czekały na nie tylko worki.

Zanim Eugenia Grosicka dotarła do Aktiubińska i Jangijul, miała już pod opieką gromadę sierot. Później z kolejnymi odbyła podróż spod Taszkientu do Teheranu – wraz z ewakuującą się armią gen. Andersa. Wreszcie do Karaczi. Pod drodze przygarniała kolejne dzieci, którym wojna zabrała rodziców. Lub po prostu się zgubiły, bo pociąg ruszył w dalszą drogę, gdy wyszły na zewnątrz z wagonów szukać jedzenia na stepie.

– Naprawdę ciężko sobie wyobrazić, co te dzieci przeszły. W jakich warunkach żyły i w jakich umierały. Ile z nich słyszało od lekarzy: „Twoja mać pamierła!”. Ludzie szli do szpitala, a po paru godzinach okazywało się, że już ich nie ma… – mówi dr Hubert Chudzio.

Dlatego gdy opowiadają o Afryce już jako dorośli, wciąż rozpromieniają się im twarze. Bo jak nie wspominać miło chwil, gdy było się najedzonym, a przez obóz potrafił przebiec nosorożec. Nie mówiąc już o wyprawach na przykład do miasta Arusza, pod górę Meru, nad jezioro Duluti czy krater Ngorongoro, które organizował dla nich „ksiądz Króliczek”.

Sielanka skończyła się jednak w 1947 r. Kończyła działalność odpowiedzialna za obozy w Afryce UNRAA, jej obowiązki przejęła Międzynarodowa Organizacja Uchodźców (IRO). To ona namawiała do repatriacji do Polski.

Dzieci nie dla komunistów
Problem ten dotknął oczywiście również sierot z Tengeru. Stanowczy był sprzeciw opiekunów wobec planów odesłania ich do ojczyzny. Nie chciano zgodzić się też na przewiezienie ich do Włoch – były obawy, że ostatecznie i tak dojdzie do deportacji dzieci do Polski. Nie powiodły się rozmowy z Wielką Brytanią. A IRO groziła wstrzymaniem pieniędzy na utrzymanie dzieci z Tengeru. Na szczęście dla nich w ostatniej chwili przyszło zaproszenie od episkopatu Kanady.

4 czerwca 1949 r. dzieci wraz z opiekunami w kenijskiej Mombasie wsiadły na statek „Gerusalemme”, który powiózł je w kierunku Italii. Ks. Łucjan zapisał w swoich notatkach: „Zostaliśmy sami”.

Ostatecznie zawinęli do Bari, by stamtąd pociągiem udać się do ośrodka dziecięcego IRO w Salerno. Jako że wciąż nie słabły naciski komunistów z Polski, w obawie przed podjęciem przez nich kroków dyplomatycznych w celu odzyskania dzieci, szybko: wśród płaczów, lamentów, niepewności, przerzucono je pociągiem do Bremy i zakwaterowano w pohitlerowskich koszarach Tirpitz.

Komuniści wciąż deptali im po piętach, ale była to enklawa wchodząca w skład amerykańskiej strefy okupacyjnej. Gdy krótko potem z portu Bremerhaven sieroty z ks. Łucjanem wypływały w morze statkiem „Gen. Stuart Heintzelman”, z pokładu rozległ się śpiew: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ale płynęły też łzy rozpaczy, gdyż Grosicka zdecydowała się zostać w Niemczech, by ostatecznie wyjechać do Wielkiej Brytanii.

7 września 1949 r. statek dopłynął do portu Halifax w kanadyjskiej prowincji Nowa Szkocja. Dzieci ks. Łucjana nareszcie były bezpieczne. Rozlokowano je w szkołach i bursach diecezji w Montrealu. Mogły w spokoju doczekać dorosłości…

Komuniści w Polsce wpadli w szał. Do próby ich odzyskania chciano wykorzystać nawet ONZ. „Podkreślamy, że pośród 150 dzieci polskich, porwanych przez IRO, kilkadziesiąt ma oboje lub jednego z rodziców i krewnych w Polsce – jak to ustalił PCK i samo… IRO” – piekliło się „Życie Warszawy”.

Grosicką i ks. Łucjana nazwano też „przedstawicielami rządu londyńskiego”, „emisariuszami Augusta Zaleskiego” (w latach 1947–1972 prezydenta RP na uchodźstwie) oraz „nowoczesnymi handlarzami ludźmi”. A ci, którzy dobrze znali ich zamiary, podkreślali, że pilnowano sierot tak, iż „kroku nie mogły zrobić same”.

Żyje i ma się dobrze
Historycy z krakowskiego Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń pierwszy raz usłyszeli o ks. Łucjanie w 2009 r., kiedy zaczęli dokumentować losy polskich sybiraków, którzy przeszli przez obozy dla uchodźców w Afryce. Pojawiał się we wspomnieniach wszystkich osób mieszkających kiedyś w Tengeru. Podobnie jak druhna Zdzisława Wójcik, komendantka chorągwi polskiego harcerstwa w Afryce. O obojgu opowiadano zawsze z wielkim szacunkiem.

– Przez długi czas byłem przekonany, że ks. Łucjan dawno nie żyje. Ale z czasem okazało się, że nie dość, że żyje, to jeszcze ma się dobrze – mówi dr Hubert Chudzio.

Spotkać się im z ks. Łucjanem udało się w listopadzie 2011 r. w Krakowie. Przyjechał na Targi Książki, by promować swą kolejną książkę – „Skradzione dzieciństwo. Polskie dzieci na tułaczym szlaku 1939–1950”.

Przez pięć godzin opowiadał historykom o swoim dorastaniu, katordze, jakiej doznał na Syberii, drodze do Afryki, życiu w Tengeru i o sierotach, które uratował przed powrotem do komunistycznej Polski. – Bardzo ciepły, skromny człowiek, z wielkim poczuciem humoru i błyskiem w oku. Pamiętał wszystko doskonale, można by było z nim rozmawiać dwanaście godzin – przypomina sobie Anna Hejczyk.

Wśród około pół tysiąca relacji zesłańców na Sybir, które zgromadzono w archiwum Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń, są także wspomnienia „dzieci ks. Łucjana”: Janiny Lewczuk, Alfonsa Kunickiego, Andrzeja Nowakowskiego i Michała Bortkiewicza… A ostatnio – jesienią tego roku – trafił tam album z fotografiami wszystkich sierot w Tengeru, wykonanymi podczas pobytu w Niemczech. To był ich dar dla ks. Łucjana, który ponad pół wieku później stał się jego darem dla historyków z Krakowa. Album przywiózł do Polski zafascynowany postacią „porywacza na światową skalę” Piotr Krajewski, właściciel piekarni w Vernon Rockville w stanie Connecticut.

– Najpierw słyszeliśmy o tych dzieciach. Potem z niektórymi, już jako dorosłymi, rozmawialiśmy, słuchając ich wspomnień z Syberii i Afryki. A teraz możemy jeszcze zobaczyć, jak wówczas wyglądały – podkreśla dr Hubert Chudzio.

Ordery i uśmiech
Kilka miesięcy temu ks. Łucjan Królikowski skończył 95 lat. Mieszka w klasztorze w Chicopee, w stanie Massachusetts (USA). Do dzisiaj spotyka się ze swoimi dawnymi podopiecznymi – podczas tzw. zjazdów Afrykańczyków w Montrealu i Toronto. A każdego dnia wraz z innymi kapłanami odprawia mszę świętą.

– Jak na tak wspaniały wiek, czuje się dobrze, ciągle żartuje i jest pogodny. Dolegają mu troszkę oczy, ale znów pisze książkę – opowiada Monika Satur-Szydłowski, nauczycielka w Szkole Kultury i Języka Polskiego im. Jana Pawła II w Bridgeport, której uczniowie zaprzyjaźnili się z ks. Łucjanem.

W 2007 r. prezydent Lech Kaczyński wręczył duchownemu Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Uroczystości odbyła się w Pałacu Prezydenckim, w Narodowym Dniu Niepodległości. A w marcu 2013 r. z rąk znanego działacza polonijnego Chestera Lubrowa ks. Łucjan odebrał w Chicopee Order Uśmiechu, o przyznanie którego wnioskowała szkoła z Bridgeport. Śpiewano mu „Dwieście lat”, gdy przechylał kielich z sokiem cytrynowym.

– Nie miałem problemu z wypiciem soku, choć troszeczkę mnie powstrzymał pierwszy kwaśny haust – mówił wyraźnie rozradowany ks. Łucjan Królikowski. Potem zabrzmiały słowa „Marszu Sybiraków”: „I myśmy szli i szli – dziesiątkowani! / Choć zdradą pragnął nas podzielić wróg... / I przez Ludową przeszliśmy – niepokonani / Aż Wolną Polskę raczył wrócić Bóg!!!”. Dobrze streszczają życiorys jego i jego podopiecznych– sierot z Tengeru.
***
„Z kart książki ściekają łzy polskich dzieci, którym skradziono skarb najdroższy – beztroskie dzieciństwo u boku swych rodziców i na łonie Ojczyzny. Zbrodnia ta musiała pozostawić w ich psychice ślady, wiadomo bowiem, że postawy człowieka wobec siebie samego, wobec ludzi, stworzeń i świata kształtują się w dzieciństwie.

Dziecko instynktownie wierzy i ufa ludziom. Tę ufność i wiarę w człowieka, w jego wielkość i dobroć, sowiecki komunizm zdruzgotał całkowicie. Rany powstałe na skutek porażeń psychicznych w osobowości dzieci goili rozpaczliwie wszelkimi sposobami rodzice, a gdy ich zabrakło, pozostała jedynie gorąca wiara w Boga, modlitwa i jakieś uparte przekonanie w zwycięstwo dobra nad złem. Leczący wpływ wiary rozciąga się na całe życie uratowanych dzieci” – pisał ks. Łucjan Królikowski w książce „Skradzione dzieciństwo. Polskie dzieci na tułaczym szlaku 1939–1950”.

Podczas przygotowywania tekstu korzystałem z tej publikacji, książki Anny Hejczyk „Sybiracy pod Kilimandżaro. Tengeru”, a także ze zbiorów Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń w Krakowie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski