Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiktoria dostała szansę na dalszą walkę o życie

Arkadiusz Maciejowski
FOT. WOJCIECH MATUSIK
Rozmowa z profesorem Januszem Skalskim z Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie, który razem z polskimi kardiologami wszczepił dziecku zastawkę płucną.

– Co zrobił Pan po powrocie do domu wiedząc już, że operacja się udała ?

– Może jako lekarz nie powinienem tego mówić, ale napiłem się dobrego wina. Gdybym był młodszy, to pewnie wypiłbym ze szczęścia coś mocniejszego.

– Żona zdawała sobie sprawę, że dokonał Pan... cudu?

– Nie mówiłbym o cudzie, ale myślę, że o przełomie w medycynie można mówić otwarcie. Żona też jest lekarzem, rozumie moją pracę, choć czasem mi nie dowierza, gdy opowiadam, co zrobiłem.

– Nikt wcześniej nie odważył się wszczepić tak małemu dziecku zastawki tętnicy płucnej bez otwarcia serca...

– To prawda, dotychczas najmniejszy pacjent na świecie, któremu wszczepiono zastawkę, ważył powyżej 16 kg. Wiktoria waży 12 kg. Nie mieliśmy jednak wyboru, musieliśmy zaryzykować, bo stan dziewczynki był fatalny. Niestety, urodziła się z bardzo poważną wadą serca.

Przeszła już wiele operacji, ale, co najgorsze, rozwinęło się u niej nadciśnienie płucne. To jest choroba, na którą nie ma w pełni skutecznego leku. Możliwy jest przeszczep płuc, ale u dziecka to żadne rozwiązanie, bo daje maksymalnie kilka lat życia. Dwa miesiące temu wykonaliśmy Wiktorii operację, która miała minimalizować negatywne skutki nadciśnienia.

– Udało się?

– Operacja się udała, ale niestety okazało się, że krew nadal cofa się do prawej komory jej serca. Mówiąc oględnie, zastawka w sercu praktycznie nie działała i trzeba było reagować natychmiast, aby ratować życie Wiktorii.

– Samo wszczepienie zastawki nie jest chyba dla doświadczonego lekarza zbyt trudne?

– Nie jest to skomplikowane u dorosłego człowieka. Ale, jak już mówiliśmy, nigdy nikt na świecie nie podjął się tego u tak małej dziewczynki, bo ryzyko jest ogromne. Serce dziecka jest malutkie, a trzeba je przebić i wprowadzić do niego nośnik zastawki, który porównuje się do drewnianego kołka, choć to niezwykle precyzyjny sprzęt.

U dorosłego pacjenta zastawkę wprowadza się przez żyłę udową do serca. U dziecka się nie da, bo nośnik zastawki jest za gruby, a w światowej medycynie nie udało się go jeszcze bardziej zminiaturyzować. Wiedzieliśmy jednak, że jeśli się nie odważymy, to Wiktoria lada dzień umrze. Nie wahałem się więc ani ja, ani koledzy z mojego zespołu.

– Ile trwały przygotowania do tej pionierskiej operacji?

– Wszystko trwało około 10 dni. Czas uciekał, stan dziewczynki się pogarszał, a przed nami stały wyzwania już nie tylko medyczne. Firma, która produkuje te najwyższej jakości biologiczne zastawki, stawia bowiem duże wymagania w stosunku do lekarzy, którzy mają wykonywać zabieg.

Po pierwsze dlatego, że są one bardzo drogie (ok. 80 tys. zł), a po drugie, bardzo groźne w rękach niedoświadczonej osoby. Co więcej, profesor Tomasz Moszura z Łodzi, który nam pomagał, musiał dostać zgodę od NFZ, aby przywieźć do Krakowa taką zastawkę, bo tu na miejscu jej nie mieliśmy. Nie mieliśmy też podpisanego kontraktu na taką procedurę.

– Powiedział Pan rodzicom Wiktorii „uda się”?

– Nie można mówić czegoś, czego się nie jest pewnym na 100 procent. Ryzyko było ogromne. Mieliśmy tylko jedną szansę. Margines błędu przy wszczepianiu zastawki wynosił dwa milimetry. To wszystko musiało być wykonywane z niebywałą precyzją. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, nie moglibyśmy zrobić korekty.

Dziewczynka by po prostu zmarła. Stawialiśmy więc sprawę jasno i mówiliśmy, jakie jest ryzyko. To była bowiem tak nowatorska operacja, że szliśmy w nieznane. Nie wiedzieliśmy, jak zastawka się sprawdzi w przypadku tak małego dziecka, i to jeszcze z nadciśnieniem płucnym.

– Lekarze często mówią, że wolą operować pacjentów, których nie znają. Pan Wiktorię zna chyba doskonale?

– Niestety, tak. Mówię niestety, ponieważ Wiktoria niemal od u­rodzenia pojawia się w naszej klinice. Oczywiście, że nawiązuje się więź, widziałem, jak rośnie, jak walczy z chorobami. To na pewno była jedna z najcięższych emocjonalnie operacji w moim życiu, choć mam ich za sobą już tysiące.

Naszym zadaniem jako chirurgów było „otworzyć” Wiktorię, czyli przygotować kardiologowi jej serduszko do wprowadzenia zastawki. Ciężko opisać, co się czuje, gdy wychodzi się z sali z myślą „Cholera, udało się. Wyrwaliśmy to dziecko z objęć śmierci”. Oczywiście to nie jest koniec jej leczenia, ale daje jej szansę na dalszą walkę o życie.

– Dostają Państwo gratulacje i wyrazy szacunku z całej Europy m.in. od lekarzy z Niemiec.

– Proszę mi wierzyć, nie zależy nam na gratulacjach. Cieszy nas przede wszystkim to, że udowodniliśmy światu jedną podstawową rzecz: zastawkę można wprowadzić do wnętrza serca bez przecinania jego struktur, nawet malutkim dzieciom.

Możemy w ten sposób uniknąć klasycznej operacji z otwarciem serca, która bywa niekiedy zbyt niebezpieczna. To jest prawdziwy przełom, być może kolejni lekarze odważą się przeprowadzać takie operacje, a to będzie szansa dla kolejnych maluchów.

– Mamy w Krakowie inne dzieci, które w tym momencie wymagałyby takiej operacji?

– W tak krytycznym stanie jak Wiktoria, na szczęście, nie. Ale taki jest świat, że na pewno się pojawią tacy pacjenci i wtedy będzie wiadomo, że jest szansa, aby im pomóc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski