Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojciech Wysocki. Aktor, który czerpie z tego, co go boli i uwiera

Rozmawia Wacław Krupiński
Wojciech Wysocki z żoną Joanną. "Moja żona i córka Rozalia to jest to, co najlepszego mogło mnie spotkać w życiu".
Wojciech Wysocki z żoną Joanną. "Moja żona i córka Rozalia to jest to, co najlepszego mogło mnie spotkać w życiu". Emilia Gowin
Nie lubi piłki nożnej, bo to nadmuchany sport. Woli zabrać córkę na mecz koszykówki. Twierdzi, że był nieśmiały i to właśnie scena nauczyła go oswajać kompleksy. Z aktorem temperamentnym rozmawiamy o scenie, filmie i życiu. O chorobie i poezji Herberta.

- Jest Pan fanem koszykówki, w młodości był Pan zawodnikiem, bywa że komentuje Pan mecze NBA. A mundial w Brazylii jakkolwiek Pan śledził?

- To jest dobre określenie - jakkolwiek. Półżartem mówię, że religia nie pozwala mi oglądać piłki nożnej. Tak, nie oglądam jej. Z powodów ideologicznych. Po prostu uważam, że to najbardziej nadmuchany sport. Okrutnie podległy regułom komercji.

- NBA jest od nich wolna?

- Nie, ale to nieporównywalne. Poza tym od piłki odrzuca mnie stopień chamstwa na stadionach. Rozmawiając z kolegami, kibicami piłki nożnej, pytam: A kiedy ostatni raz byłeś na meczu? I słyszę: Przecież nie chodzę... A ja chodziłem z córką na mecze koszykarskie Polonii, wiedząc, że spotkam na nich towarzyską śmietankę.

- W młodości chciał Pan zostać dziennikarzem sportowym. Dlaczego?

- To był pierwszy pomysł na siebie. Grałem w kosza, kibicowałem wielu dyscyplinom. Ale moja przybrana ciocia, wybitna poetka Joanna Kulmowa od tych planów mnie odwiodła. Dostrzegając we mnie iskrę talentu, kazała nauczyć się wiersza i zdawać do PWST. Wybrałem Tuwima "Piękne krawaty, lecz cóż mi po nich, kiedy jestem garbaty" - bo byłem wtedy nieszczęśliwie zakochany. I odnalazłem się pierwszy pod kreską, przede mną był Paweł Wawrzecki. I wtedy się dopiero zawziąłem. Po roku zdałem z pierwszą lokatą.

- Domyślam się, że nie żałuje Pan wyboru?

- To okrutny zawód. Często sprawia dużo problemów emocjonalnych, bo angażujemy całą ambicję, a nie zawsze wychodzi. Poza tym to zawód coraz bardziej usługowy, w którym trwa nieustanny wyścig. Choć teraz rywalizuje się już na każdym polu... Ale nie narzekam. Generalnie, bilans zysków i strat nie jest najgorszy.

- Gdybym banalnie zapytał o blaski i cienie tego zawodu?

- Trudno wyważyć. Bywają momenty świetne, zdarza się czas bez pracy. A ja mam temperament człowieka, który musi pracować. Szczęśliwie od paru sezonów mam pracy bardzo dużo.

- Działa Pan na wolnym rynku, bez etatu.

- Spędziłem w teatrach 30 lat. W jednym tkwiłem nawet za długo. Dziś - kiedy tworzenie zespołu stało się fikcją, kiedy teatr jest poletkiem rozmaitych doświadczeń na publiczności, ale i na aktorach - etat nie daje już komfortu.

Przyznaję prawo do ryzyka artystycznego i eksperymentu Krystianowi Lupie, z którym miałem przyjemność pracować przy dwóch przedstawieniach, ale pani X, która ledwo co skończyła szkołę i przychodzi na pierwszą próbę bez egzemplarza reżyserskiego i ja nie wiem, co mam grać, już takiego prawa nie daję.

- A tak dziś pracuje znaczna część reżyserów, wiemy coś o tym. Mamy w Krakowie Stary Teatr.

- Niestety, zwyczaje teatru offowego czy studenckiego przechodzą powoli do teatru repertuarowego. Więź pokoleniowa, hierarchia, ciągłość tradycji zostały kompletnie zachwiane. Kiedyś było nie do pomyślenia, by w sposób protekcjonalny traktować tak wybitne osobowości, jak Jurek Trela, pani Polony czy Tadziu Huk.

Sytuacja była klarowna: teatr garażowy się robiło w garażu, teatr offowy - na offie. Powtarzam, nie mam nic przeciwko eksperymentom, tylko niech się nie obywają na najbardziej prestiżowych scenach w Polsce. Albo w jedynym teatrze w mieście, jak kiedyś w Białymstoku, co sprawiło, że publiczność kompletnie uciekła z teatru.

- Zostawmy te smutne tematy. Proszę powiedzieć, co u dr. Wezóła?

- Wkracza za moment na plan dziewiątej serii serialu, co cieszy nas, aktorów, jak i pewnie 6 milionów widzów "Rancza". Dr Wezół stanie przed całkiem nowymi zadaniami, ale szczegółów zdradzić nie mogę.

- Ponoć wda się w romans z polityką jako rzecznik Polskiej Partii Uczciwości?

- Powiem jak politycy: nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Mogę tylko zapewnić, że wybitny scenarzysta Robert Brutter, czyli Andrzej Grembowicz postawił przed Wezółem nowe wyzwania.

- Jak niszczycielskim żywiołem jest polityka, pokazuje Pan z Marią Pakulnis w sztuce "Komedia polska" Olafa Olszewskiego. Śmiejemy się, choć wieje grozą.
- To, moim zdaniem, ważny tekst, mówiący bardzo wiele o współczesnej Polsce, o nas Polakach. Pokazuje, jak to, niestety, polityka może doprowadzić do kompletnej erozji więzi międzyludzkich.

- Podzielona na pół Polska przenosi się na relacje rodzinne, przyjacielskie; znów kłania się Gogolowskie "Z kogo się śmiejecie?".

- Niestety, dla nas, aktorów, ważne jest, że to sztuka świetnie napisana, dająca możliwość stworzenia wyrazistych postaci.

- Pan kiedyś przez politykę trafił do aresztu...

- Dawne dzieje. Wypiwszy coś za dużo, wykrzykiwałem na ulicy nieprzyjazne dla władzy hasła. Byłem wtedy jeszcze kompletnie anonimowym aktorem. Na szczęście mili koledzy z Teatru Współczesnego - Jan Englert i Mietek Czechowicz - byli już na tyle znani, że ich obecność na komisariacie wystarczyła, bym go mógł opuścić.

- Wspomniany Robert Brutter pisał też scenariusz serialu "Ekstradycja", gdzie zagrał Pan kanalię z UOP, Szawłowskiego.

- To był taki okres, kiedy grałem szwarccharaktery. W ogóle obsadzano mnie wtedy skrajnie- albo kanalia, albo romantyk...

- Jak się zaczęło od Kordiana u samego Axera.

- Nie ukrywam, że fajnie jest być obsadzanym w tak biegunowo różnych rolach.

- Po Szawłowskim też Panu pluto po nogi, jak wcześniej po filmie "Con Amore", w którym jako młody pianista porzucił Pan dla kariery chorą dziewczynę?

- Już nie, acz czułem pewne zdumienie, że jako aktor wzbudzający wcześniej pewną sympatię, zagrałem taką kreaturę.

- Sam Pan kiedyś zauważył, że pokonał drogę od złych do dobrodusznych postaci. W których rolach się Pan czuje lepiej?

- Nie umiem powiedzieć. W pewnym momencie moje role przesunęły się w kierunku charakterystycznych postaci komediowych, może nawet jest ich za dużo? Choć nie chcę powiedzieć, że ich nie lubię. Ten gatunek pokazuje przydatność aktora, jego warsztat...

- A jaka rola uciekła Panu w "Pułkowniku Redlu" w reżyserii Istvana Szabo? Filmie, który dostał potem nagrodę w Cannes.

- To była druga rola filmu, ale już nie pomnę szczegółów. Fakt, że z wielu powodów - paszportowych, ale też mojej lojalności wobec teatru - ten tytuł mi umknął. Nigdy go nie obejrzałem. Za dużo by mnie to kosztowało.

- W Krakowie muszę Pana zapytać o rolę Rafała w "Pismaku" w reżyserii krakowianina Wojciecha Jerzego Hasa. Jak się Panu z nim pracowało?

- Zagrać u Hasa główną rolę - no daj boże. Nawet jeśli nie jest to film, który się wymienia jednym tchem ze "Scenariuszem znalezionym w Saragossie" czy "Sanatorium pod Klepsydrą". Ale to wciąż film Hasa! Praca z nim to było wielkie przeżycie. Także dlatego, że Has na swój sposób kochał i szanował aktorów.

Każdy dzień zdjęciowy poprzedzały kilkugodzinne próby, należało bowiem szanować taśmę, która była za dewizy, po czym zwalniał nas na obiad i już sam na sobie próbował z operatorem tzw. ostrości. Potem, już kręcąc kolejne ujęcia, odwracał głowę od obrazka i tylko słuchał dialogów. Emanowała z niego wielka siła. Nie musiał krzyczeć, a wszystko chodziło na planie jak w zegarku. Taki miał autorytet.

- Na drugim biegunie pewnie Marek Koterski. Podobno w pracy lekko szalony?
- "Lekko" to lekko powiedziane. Marek jest kompletnym wariatem w pracy. Jak przeczytałem scenariusz "Życia wewnętrznego" pierwszy raz, nie bardzo wiedziałem, co to jest. To było tak napisane, że nie mogłem się w tym połapać. Dopiero po wielu rozmowach i próbach wszedłem w tę postać...

Zresztą Marek jako naprawdę utalentowany aktor wiele rzeczy mi pokazywał. Bo kto to jest Michał Miauczyński? To Marek Koterski. On kręci wciąż o sobie, poświęcając filmy kolejnym obszarom swego życia - dzieciństwo, dom rodzinny, erotyka czy alkoholizm we "Wszyscy jesteśmy Chrystusami''. Ma niezwykle wyrazisty charakter pisma, nawet w filmach, które nie do końca uważamy za udane, jak "Porno".

- Przy okazji pracy z Koterskim mówił Pan: "..kompleksy artysty to najlepsza inspiracja dla jego twórczości", "Prawdziwa sztuka rodzi się z kompleksów". To zapytam, z jakich kompleksów Pan czerpie?

- Ponieważ teraz żyjemy w epoce ludzi pewnych siebie, jak i pewnych siebie artystów, to ja chcę głęboko zaprotestować. Bo uważam, że my naprawdę czerpiemy z tego, co nas uwiera. Z naszych ułomności, lęków. Kiedyś mnie bolała potworna nieśmiałość, brak przebojowości, zdecydowania. Dopiero lata pracy sprawiły, że się oswoiłem ze swoimi ułomnościami.

- "Najpiękniejszego członka pokazał pan Wojciech Wysocki, a najpiękniejsze piersi pani Renata Dancewicz" - pisał bodaj Urban po "Życiu wewnętrznym".

- A nie Kałużyński? Najlepszy był tzw. werk, czyli zdjęcie z planu, pokazujący, jak kochane nasze charakteryzatorki pieczołowicie pudrowały mi tę ważną część ciała mężczyzny, ale też - moją bardzo niewyraźną minę, choć traktowałem to jako coś normalnego. Za to później zagrałem samego siebie w kolejnym filmie Marka "Nic śmiesznego", gdzie przeżywałem męki ze sztucznym członkiem, który mi się wrzyna w mego własnego.

- Możemy od filmu odbić się do Pana choroby; wiem, że mówi Pan o niej otwarcie, by wesprzeć innych mężczyzn.

- Choć nie powiem, że mówię chętnie. Wiem jednak, że to potrzebne ludziom. Pomocne są przykłady przejścia przez chorobę nowotworową. Ja mimo dwukrotnego stwierdzenia raka - żyję, mam się dobrze i jak Pan Bóg da, to umrę na inną chorobę. Albo ze starości. Choć oczywiście nadal co roku przeżywam strach przed badaniem.

- Dodajmy, że był to rak jądra, które Panu usunięto.

- W jakiejś telewizji śniadaniowej, w gronie kolegów dotkniętych tym samym, powiedziałem nawet: "Panowie, bez jaj. Jak się ma jedno jajo, to też można żyć bardzo dobrze i mieć rodzinę...". Jestem tego świetnym przykładem.

- O tym, że jest Pan ponownie chory, dowiedział się Pan dzień po narodzinach córki.

- Po 11 latach od pierwszej choroby. Pamiętam ten telefon i własne przerażenie. Bo na początku zawsze jest przerażenie. A później postanowiłem walczyć. Dzień wcześniej byłem przy narodzinach Rozalki, wiedziałem, że mam dla kogo żyć, nie mogę się poddawać. Choć tym razem chemioterapię znosiłem już bardzo źle.

- "Moja żona i córka Rozalia to jest to, co najlepszego mogło mnie spotkać w życiu". To Pana wyznanie.
- A spotkało mnie to już po czterdziestce. Fantastyczne, że mam Rozalię, że mam Joannę i tak brniemy w trójkę przez różne rafy życia już 15 lat.

- I tyle lat Pan córkę strasznie rozpieszcza?

- A co ja mogę? Wiem, powinienem być bardziej konsekwentny, ale nie potrafię. Przecież to moja ukochana jedynaczka. Nie wiadomo, czy kolejni jej faceci będą ją rozpieszczać?

- To była, jak wiem, miłość od pierwszego wejrzenia. Od lat żona jest Pana menedżerką.

- W teatrze to się nazywa organizacja pracy artystycznej. To bardzo ważna funkcja i Joasia świetnie się w niej sprawdza. Zwłaszcza w tych niełatwych czasach.

- Muszę jeszcze Pana zapytać o fascynację poezją Herberta, która zaowocowało monodramem "Życiorys". Jakim kluczem dobierał Pan wiersze?

- Chciałem - by odwołać się do jednego z wierszy o Panu Cogito - pokazać dwie nogi Herberta. Owszem, filozofa i moralistę, ale i tego piszącego wiersze, zwłaszcza w pierwszym okresie, ironiczne, a może nawet satyryczne, wiersze mało znane, bo przesłonięte późniejszą twórczością. Chciałem, aby ten wybór 26 wierszy miał i wartość poznawczo-edukacyjną; nierzadko przedstawiałem go młodzieży. Uważam bowiem, że to poezja dla wielu ludzi, nie tylko elity.

- Zbigniewa Herberta już po śmierci także dotknęła niszczycielska siła polityki.

- Niestety, pewne kręgi chciały go zawłaszczyć. A już branie poety na sztandar partii uważam za rzecz ohydną.

- Wiele pracuje Pan też dla Polskiego Radia, za co otrzymał Pan Nagrodę Wielkiego Splendora 2007 roku.

- Cieszy, że radio jeszcze broni się przed powszechną komercjalizacją i - nie bójmy się tego powiedzieć - powszechnym obniżeniem gustów odbiorców kultury. Tak, publiczność ciągnie w dół, ale też, gdyby dostawała rzeczy wartościowsze, to być może pięła by się w górę. Niestety, zanikła, zwłaszcza w telewizji, funkcja kreowania wartościowej kultury, wszystko przesłoniły słupki oglądalności. Sam robię - jak mówi Czarek Żak - w show-biz, nawet grając w teatrze, ale wiem, że może być rozrywka na wysokim poziomie, ale i średnim.

- "Średnim" to średnio powiedziane.

- Staram się być delikatny.

- Kiedyś był wspaniały Teatr Telewizji, w którym i Pan grał, by tylko "Mahagonny" wg Brechta i Weilla przywołać...

- Szczyciliśmy się tym, że to nasz fenomen na skalę europejską. Jak wchodziłem w zawód, to na Woronicza, gdzie kręciło się spektakle, była przy wejściu tablica ogłoszeń, na której pokazywano rozmieszczenie prób w poszczególnych salach. Kartek wisiało tyle, że trzeba było dobrze szukać, by znaleźć tę dla siebie. I poniedziałkowy Teatr Telewizji, i Studio Teatralne Dwójki", i Teatr Sensacji... Teraz kartek w ogóle nie ma.

- Za to mamy tzw. kabarety pokazywane na okrągło.

- I nawet są wśród nich ciekawe, ale giną w tej zastraszającej masie. Myślę, że wreszcie nastąpi znudzenie tymi kabaretami, bo nie można non stop dawać widzom tego samego. Podobnie zresztą jest z aktorami - ktoś staje się modny i gra w niemal każdym serialu.

- A Pan tylko w dwóch, bo i w "Na Wspólnej", gdzie wciela się Pan w pisarza Jerzego Dudka. Ale sołtysem wsi, gdzie się Pan z żoną (graną przez Annę Korcz) przeniósł - nie chciał Pan zostać. Kto nim zostanie, żona?
- Nie wiem, co nas spotka we wrześniu, co wymyślili scenarzyści. Na razie cieszymy się z tej przeprowadzki na wieś, bo to, moim zdaniem, dobrze podziałało na wątek Izabeli i Jerzego. Po pierwsze, gramy w plenerze, co zmienia plastykę ekranu, po wtóre, dostałem parę fajnych scen - pijaństwa z sołtysem czy kaca - co zawsze dla aktora jest smakowitym kąskiem, bo pozwala coś zagrać, a nie tylko zreferować fabułę. Tak więc dziękuję scenarzystom za pośrednictwem "Dziennika Polskiego".

- A gdybym zapytał o marzenia, niespełnienia?

- Od lat mówię, że choć bardzo lubię role komediowe, jak Wezóła, marzy mi się jakiś płodozmian. I oto pojawiła się szansa. Zaczynam z Piotrem Dumałą kręcić film "Elderly". A tam czeka mnie rola bardzo poważna. Mam nadzieję, że we wrześniu zaczniemy zdjęcia. A niespełnienia? Jest parę. Przez wiele lat chciałem zagrać Hrabiego Henryka w "Nie-boskiej komedii", ale nie zdarzyło się. Cóż, obsady chodzą niezbadanymi drogami...

***
Wojciech Wysocki (ur. 1953 w Szczecinie), aktor teatralny (etatowo teatry Współczesny i Dramatyczny w Warszawie, w wielu innych gościnnie), filmowy i telewizyjny. W 1976 roku ukończył warszawską PWST.

Rola Michała Miauczyńskiego w filmie Marka Koterskiego "Życie wewnętrzne" przyniosła mu nagrodę aktorską w wyniku plebiscytu publiczności na Koszalińskich Spotkaniach Filmowych "Młodzi i Film". Na początku roku 2008 przypadł aktorowi Wielki Splendor - nagroda Teatru Polskiego Radia.

Grał w filmach m.in.: Wojciecha Hasa, Janusza Zaorskiego, Andrzeja Wajdy, Witolda Orzechowskiego, Tadeusza Chmielewskiego, Tomasza Zygadły, Juliusza Machulskiego, Kazimierza Kutza.

W ostatnich latach ogólnopolską popularność zyskał w serialach "Na Wspólnej" oraz "Ranczo".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski