Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Płatki dzikiej róży i trochę cukru. Oto przepis na wielki sukces

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
Beata Zatorska i Simon Target byli w Krakowie przed dwoma tygodniami. Przyjeżdżają tu zresztą regularnie. Na zdjęciu – w Sukiennicach – z egzemplarzem  swojej pierwszej książki „Rose Petal Jam”
Beata Zatorska i Simon Target byli w Krakowie przed dwoma tygodniami. Przyjeżdżają tu zresztą regularnie. Na zdjęciu – w Sukiennicach – z egzemplarzem swojej pierwszej książki „Rose Petal Jam” Anna Kaczmarz
Ona – lekarka. On – filmowiec. Polsko-brytyjskie małżeństwo mieszkające w Sydney. Razem wydają książki o Polsce i polskiej kuchni, które podbiły międzynarodowy rynek. Czytają je w obu Amerykach, na antypodach, w Europie, Azji, a nawet Afryce. A wszystko wzięło się z tęsknoty.

W tej historii najważniejszy jest dżem. Dżem z płatków róży. Taki zresztą tytuł ma pierwsza książka Beaty Zatorskiej i Simona Targeta – „Rose Petal Jam” (polskiego wydania jeszcze nie ma, ale można u nas kupić angielskie), która w 2012 roku została wyróżniona prestiżową nagrodą Gourmand dla najlepszego kulinarnego wydawnictwa na świecie.

Przepis – na dżem, nie na książkę – jest prosty: trzy–cztery duże garście świeżych płatków dzikiej róży (najlepiej zrywać o poranku, zanim wysuszy je słońce), pół kilograma cukru. Płatki włożyć do makutry, powoli dodawać cukier. Ucierać, aż całość zmieni się w czerwoną jednorodną masę. Gotowe.

Taki właśnie dżem robiła w Karpnikach, wsi pod Karpaczem, babcia Beaty – Józefa. Słodkie wspomnienie z dzieciństwa. Beata zabrała je ze sobą daleko, aż na antypody.

Powrót po 20 latach
Z przepisem na książkę było jednak trudniej niż z dżemem. Do niej potrzebne było aż 19 lat emigracji.

– Wszystko zaczęło się od wizyty w Polsce, pierwszej od chwili wyjazdu do Australii. To był 2000 rok, w Sydney akurat trwały igrzyska olimpijskie – wspomina Beata. –__Przez ten czas zapomniałam, jak Polska wygląda, była dla mnie jak sen. Gdy przyjechałam do Karpnik, zobaczyłam, że krzewy dzikiej róży nadal tam rosną. Tej samej, z której babcia robiła dżem. Ogarnęło mnie wielkie wzruszenie. Ten zapach, ten dotyk płatków.

To było wręcz mistyczne przeżycie. Doszłam do wniosku, że nie ma piękniejszego miejsca na świecie niż to, w którym się wychowywałam. Wszyscy słyszeli o Toskanii, Prowansji i innych cudownych miejscach, a o Polsce, która w niczym im nie ustępuje, prawie nikt. Postanowiłam napisać więc o swoich wspomnieniach, o babci, z którą po opuszczeniu Polski już się nie spotkałam. To miał być skromny projekt, chciałam, żeby taką książkę zobaczył mój syn, moi zagraniczni znajomi.

Skromny projekt rozrósł się do wyjątkowego wydawnictwa. Do dziś na całym świecie rozeszło się prawie 40 tysięcy egzemplarzy „Rose Petal Jam”, co dla takiej książki – na dodatek pozbawionej reklamy – jest niebywałym sukcesem. Właśnie kończy się drugi nakład. Wkrótce ma pojawić się też jej francuskie tłumaczenie, świetne recenzje zbiera niemiecka wersja.

– "Rosenmarmelade”. Na Amazonie piszą, że ta książka jest wunderbar__– Simon zabawnie udaje niemiecki akcent.

Tytuł ma rozwinięcie: Przepisy i opowieści polskiego lata. Kupić już można nawet drugą część, „Sugared Orange” („Pomarańcze w cukrze”), traktującą o zimie. Wiosna i jesień są w przygotowaniu.

– Sporo podróżujemy i znajdywanie naszych książek w księgarniach w różnych częściach świata to niezła zabawa. Z dumą się z nimi fotografuję – opowiada Beata.

– Kiedyś weszliśmy do nowojorskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy Piątej Alei. Na półce staliśmy obok książki Anne Applebaum. My mieliśmy dwie, ona tylko jedną – wtrąca żartobliwie Simon.

Na początku to nawet nie miała być książka o kulinariach. Beata z Simonem podróżowali po Polsce, ona spisywała swoje wspomnienia, on robił zdjęcia. Ot, taka historia sentymentalnego powrotu do ojczyzny.

Beata: – W Australii wszyscy wydawcy mówili, że to ładna historia, piękne zdjęcia, ale książka o Polsce się nie sprzeda. To kwestia ekonomii – argumentowali. Nie poddawaliśmy się jednak. Mój mąż jest filmowcem, ma siłę przebicia. Wyrzucić go drzwiami, to wejdzie oknem. W końcu jeden człowiek z Melbourne zarekomendował nas do małego wydawnictwa Tabula Books w Londynie. Tam usłyszeliśmy, że książki podróżnicze już się nie sprzedają, że muszą mieć przepisy. To akurat w ogóle mi nie przeszkadzało. Dla mnie moja babcia była najlepszą kucharką na świecie, pomyślałam, że to świetny pomysł pisać o jedzeniu, o zapachach. Połączyliśmy więc to wszystko razem.

– Efekt jest taki, że jak jesteśmy w Polsce, to strasznie dużo jemy. Po powrocie zawsze musimy zrzucać wagę__– przymyka jedno oko Simon.

Z jedną walizką
– Wyjeżdżamy, bierzemy tylko najpotrzebniejsze rzeczy – usłyszała od rodziców w sierpniu 1981 roku. Emigracja z powodów politycznych. Beata ukończyła właśnie pierwszy rok studiów. Pamięta, że była tylko jedna walizka i dyskusje, co zabrać. Dużo miejsca zajęły rodzinne zdjęcia, więc każdy mógł wziąć tylko pojedyncze sztuki garderoby. Jej mama odruchowo wrzuciła też odręcznie spisywane przez babcię i prababcię przepisy. Wśród nich jest nawet receptura z 1941 roku na piernik wojenny. Bez miodu.

Skany tych notatek i przepisy trafiają teraz do jej książek. Beata na długo jednak o nich zapomniała.

– Te skarby przez cały czas były u mojej mamy. Ja sama raczej nie gotowałam polskich potraw, jak mi się coś zamarzyło, to chodziłam do niej. Kiedy młodo wyjedziesz z kraju, to jest taki moment, że nie chcesz pamiętać, skąd jesteś. Mam zresztą wrażenie, że od tego zależy sukces adaptacji w nowym otoczeniu. Gdy ciągle wspomina się i tęskni, to trudniej sobie z tym wszystkim poradzić. A ja przyjechałam do Australii jako bardzo młoda dziewczyna i tamto życie w Polsce było przeszłością. Po prostu nie myślałam o nim. Zajęłam się nauką języka, studiami medycznymi, karierą.

Do Polski nie przyjeżdżała nawet na krótkie wakacje. Najpierw, bo trwał PRL, potem – bo prostu jakoś się nie składało. Z czasem jednak zaczęła coraz częściej mówić o wizycie w Polsce. Nie mogła się jednak zdecydować. No, ale od czego ma Simona. W tajemnicy kupił dwa bilety i powiedział: – Pakuj się, jedziemy.

– Zachłysnęłam się tutaj absolutnie wszystkim. Po dwudziestu latach zobaczyłam kuzyna, znajomych ze szkoły w Jeleniej Górze. To był krótki pobyt, ale wróciliśmy już pół roku później. Od tego czasu bywamy w kraju regularnie__– mówi Beata.

Śmieje się, że Karpniki były kiedyś jej Syberią, miejscem, w które jako kilkulatkę często zsyłali ją zajęci studiami rodzice. – Zostawałam z babcią i prababcią, siedziałam z nimi w kuchni, gotowałam, zrywałam te płatki róż. Robiłam to niechętnie, czas mi się dłużył. Dopiero teraz to doceniam – uśmiecha się.

Projekt „książka” okazał się powrotem do korzeni nie tylko w wymiarze sentymentalnym. – W Karpnikach mieliśmy piękny dom, który należał do mojego pochodzącego ze Lwowa pradziadka Dymitra. W 1948 roku połowę domu trzeba było oddać dla innej rodziny. Dostał go taki pan za zasługi na froncie wschodnim. On tam jednak prawie w ogóle nie przyjeżdżał, na co dzień mieszkał w Kaliszu, więc ta jego część zupełnie podpupadła. W 2001 roku wdowa po tym człowieku, która mnie pamiętała, jak się u babci chowałam, zaproponowała mi kupno. Zgodziłam się, więc cały dom znów jest w rodzinie. Został pięknie odremontowany, przewija się przez niego sporo gości.

Polska jak ze snu
Kiedy pierwsza książka ujrzała światło dzienne, znajomi ciągle ją pytali: – Dlaczego nie mówiłaś nam, że tam jest tak pięknie?!__

Wcześniej wszyscy Europę Wschodnią omijali szerokim łukiem. Włochy, Francja, Hiszpania – tak, ale Polska? „Rose...” wiele zmieniła.

– Nie tylko znajomi zaczęli tutaj podróżować. Słyszałam nawet o japońskiej wycieczce, która zainspirowana książką, przyjechała do Warszawy na pierogi – śmieje się Beata.
Nie było pozycji na światowym rynku wydawniczym, która w taki sposób promowałaby Polskę.

– Cieszę się, że tak się stało, choć to nie było moim zamiarem. Ta książka była osobistym zwierzeniem, sentymentalną opowieścią o kraju, który opuściłam, i nie sądziłam, że wydostanie się poza krąg znajomych i rodziny – podkreśla Beata.

Simon: – Ludzie niewiele wiedzą o Polsce, o tym regionie. Dorastałem i studiowałem w Anglii, ale w ogóle nie uczyliśmy się o wschodniej Europie. Dopiero dzięki Beacie zacząłem to wszystko poznawać. Pamiętam moment, kiedy przyszła do mnie i powiedziała: „Chcę zrobić piękną książkę o Polsce. Będziemy podróżować, mieszkać w pięknych miejscach, włóczyć się po targach, jeść świetnie jedzenie. Co ty na to?”. Odpowiedziałem bez namysłu: „Wchodzę w to”. Stosowaliśmy się do zasady: jeśli widzisz małą drogę, skręć w nią. Czasem kończyło się jazdę na środku pola ziemniaków, czasem w niesamowitych małych miasteczkach. To świetny sposób na zwiedzenie waszego kraju. Tu każdy zakątek oferuje coś innego.__

Kiedyś udzielali wywiadu dla polskiej telewizji. Dziennikarka otworzyła książkę i powiedziała: – Piękne zdjęcia, ale to nie jest Polska.

– Musiałem tłumaczyć, że tak, to jest Polska, pamiętam, byłem tam__– żartuje Simon.

Bo w ich książce Polska to taki, powiedzmy, realizm magiczny.

– Nie jestem naiwna, wiem, że życie tutaj nie jest łatwe. Mam pacjentów z Polski, młodych ludzi, którzy przyjeżdżają z wykształceniem w genetyce, inżynierii, a w Australii myją naczynia czy kleją pierogi w polskich restauracjach. Ale to nie jest społeczno-polityczny reportaż, tylko spojrzenie na kulturę, krajobrazy, historię...__

–... i jedzenie – wchodzi w jej w słowo Simon. – Ono jest fenomenalne! Spotykałem wielu Polaków, którzy podróżowali ze swoim jedzeniem, kiełbasami itp. Nie wiedziałem, o co w tym chodzi, musiałem tu przyjechać, żeby to zrozumieć. Chodzi o tęsknotę. To im przypomina dom, a nie znajdą takiego jedzenia nigdzie indziej.

On pokochał zwłaszcza żurek („Wspaniały, do tego można go kupić na każdej stacji benzynowej. I to za pięć złotych. W Australii niczego nie kupisz za pięć złotych”), domowe nalewki („Bardzo niebezpieczne, mogą urwać ci głowę”) i kluski śląskie („Kiedy przekraczam granicę niemiecko-polską, to możliwość zamówienia ich jest bardzo ekscytującym momentem”).

– No i jeszcze te marynowane grzybki, ogórki, poza tym pączki... Mógłbym tak długo wymieniać__– zamyśla się. – _B_ardzo mi się też podoba, że przy drogach, w środku lasu są sprzedawane na przykład jagody. Bardzo romantyczne. W Anglii nie istnieje coś takiego jak dzikie owoce. Choć wiem, macie tu też Tesco. Ale ta dzikość jest urzekająca.

List z Ugandy
Kiedyś do przychodni Zatorskiej w Sydney zadzwoniła jej 98-letnia pacjentka.

– Proszę łączyć z panią doktor, sprawa jest naprawdę bardzo pilna – rzekła sekretarce tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Beata podniosła słuchawkę. – Proszę?

– Oj, pani doktor, pani doktor, czytam pani książkę i tak się nie robi pierogów. A gdzie mięta?!

Simon ma ciekawe spostrzeżenie: – Zrobiłem wiele filmów dokumentalnych, które obejrzały miliony ludzi. Ale oddźwięk tej książki jest większy niż po którymkolwiek z nich.

Dostają setki listów, głównie od rozsianej po całym świecie Polonii. Z podziękowaniami, z radami, z przepisami.

Jeden list przyszedł nawet z Ugandy. Nie wiedziałam wcześniej, że podczas II wojny światowej trafili tam uchodźcy z Polski i do tej pory mieszka tam sporo ludzi polskiego pochodzenia– opowiada Beata.

Podczas spotkań autorskich ludzie dzielą się z nią swoimi rozmaitymi, czasem wstrząsającymi, emigracyjnymi historiami, ale także żywiołowo dyskutują, co i jak powinno się gotować.

– Przekonałam się, że sposobów na barszcz i pierogi jest bez liku. Każda babcia gotowała inaczej – rozkłada ręce Beata.

Polskie wydanie
Sukces ich zaskoczył.
– Moje życie zupełnie się zmieniło. Poznałam mnóstwo ludzi, nawiązałam wiele kontaktów. To jest tak, że ja nadal fruwam, to wszystko jest trochę jak sen. Nawet jak byliśmy nominowani do nagrody Gourmand, to wysłałam do Paryża Simona, bo nie spodziewałam się, że możemy wygrać. Gdy zadzwonił, że się udało, to myślałam, że żartuje. Bo on ciągle żartuje.

– No tak, stwierdziła: nie przeszkadzaj mi w pracy, rozłącz się – opowiada Simon. – A ja musiałem wyjść na scenę i odebrać nagrodę. Powiedziałem tylko dwa słowa, po polsku: dżekuje bardzo.

To „dziękuję” nawet nieźle Simonowi wychodzi.

– Na sali było paru wydawców z Polski i zaprosili mnie potem na drinka. Co mogę powiedzieć, nie potrzebowałem pokoju hotelowego tej nocy. Wystarczyło powiedzieć „Dżekuje bardzo” i od razu miałem paru nowych przyjaciół. Tacy są Polacy. Niesamowici.

„Rose Petal Jam” na razie jednak nie ma w polskiej wersji językowej. Tłumaczenie jest zrobione, można by je wydać w każdej chwili, ale...

– Namawiam ją, ale Beata trochę się boi__– zdradza Simon.

– Nasi przyjaciele z Warszawy przekonywali nas, że Polacy nie są jeszcze na tyle sentymentalni, by docenili taką rzecz. Że trzeba mieszkać za granicą, gdzieś daleko, by zobaczyć w tym Polskę, za jaką się tęskni, jaką widzi się we wspomnieniach__– wyjaśnia Beata. – Ale może kiedyś, może wkrótce... Kto wie.

Do Polski na pewno jednak będą wracać. Nie tylko dlatego że przed nimi jeszcze sporo pracy nad nowymi książkami.__

_– _Ciężko by mi było teraz wytrzymać bez polskiego jedzenia – kwituje ze śmiechem Simon. – A do Australii nie można wwozić żadnych produktów spożywczych, słoik ogórków to byłby przemyt.

– Przepisy są takie, że na lotnisku nawet drewniana łyżka zostałaby skonfiskowana – wpada mu w słowo Beata. – Na szczęście w Australii są polskie sklepy, można w nich kupić choćby mąkę ziemniaczaną.

Idea polskiej kuchni w Australii się rozszerza. Jedna z koleżanek Beaty posadziła w ogrodzie dziką różę. Płatki pachną podobnie. – Zobaczymy, jak będą smakować, bo teraz to już taka moja mała obsesja – śmieje się Beata. –__Byliśmy niedawno w operze w Glyndebourne w Anglii, tam są piękne ogrody, bardzo dużo róż. Poszłam ze znajomymi, wszyscy wytworni, panie w długich sukniach, a ja jadłam płatki i próbowałam, które nadawałaby się na dżem.

***

Simon Target to znana postać w brytyjskim telewizyjnym świecie. Studiował w angielskiej „filmówce”, pierwsze produkcje kręcił razem z kolegami z uczelni: Michaelem Catonem Jonesem (reżyser m.in. „Rob Roya”) oraz Nickiem Parkiem (twórca Wallace’a i Gromita). Na koncie ma reżyserię jednego filmu fabularnego – w 1992 roku nakręcił w Australii „Backsliding” z Timem Rothem w roli głównej.

Zaczynał od pracy w BBC, po przeprowadzce do Sydney zrealizował wiele dokumentów dla australijskiej telewizji. Był też odpowiedzialny m.in. za realizację serii „Surfing the Menu”, programu kulinarnego o dwóch surferach- -kucharzach. W tej chwili jest zaangażowany w filmowy projekt w naszym kraju. Przygotowuje dokument o mieszkającym w Krakowie emerytowanym profesorze Oksfordu Jonathanie Webberze i historii jego rodzinnego Brzostka.

Prof. Webber, odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi za wkład w dialog polsko-żydowski, doprowadził tam – przy wsparciu miejscowych władz oraz proboszcza – do odnowienia zniszczonego, zapomnianego kirkutu i realizuje niespotykany, zakrojony na szeroką skalę projekt edukacyjny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Płatki dzikiej róży i trochę cukru. Oto przepis na wielki sukces - Dziennik Polski

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski