Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielkie absurdy ciszy wyborczej

Grzegorz Skowron
Fot. Archiwum
Kontrowersje. W dobie internetu i telefonii komórkowej nie da się wyegzekwować zakazu agitacji na dzień przed wyborami oraz w czasie głosowania.

Donald Tusk może jutro i pojutrze pojawiać się na ekranach telewizorów i w serwisach internetowych. Ale jako premier, który zajmuje się sprawami państwowymi, np. walką z powodzią.

"W ciszy biegniemy i zbieramy grzyby" - przeczytaj komentarz autora >>

Jarosław Kaczyński musi siedzieć w domu, bo nie pełni żadnej funkcji i jego wystąpienia publiczne zostaną uznane za złamanie ciszy wyborczej. To, że obaj są najważniejszymi twarzami kończącej się dzisiaj kampanii wyborczej, nie ma znaczenia. Tusk jako premier ciszy wyborczej nie zakłóca, Kaczyński jako prezes PiS ją narusza.

Takich przykładów jest znacznie więcej. Weźmy małopolsko-świętokrzyską listę PSL. Jej lider, europoseł Czesław Siekierski musi w weekend odpoczywać. Znajdujący się za nim Wojciech Kozak może pojawiać się na festynach, konferencjach i wypowiadać się do kamer. Bo jest wicemarszałkiem województwa małopolskiego.

– Cisza wyborcza to absurd i fikcja – mówi dr Jarosław Flis, politolog z UJ. Przypomina, że została wprowadzona w Polsce po roku 1989 w obawie, by nieprzyzwyczajeni do demokracji wyborcy nie zostali w ostatniej chwili omamieni przez niewłaściwe siły polityczne.

– Ale nie ma żadnych dowodów na to, że prowadzona do ostatniego momentu kampania ma wpływ na zmianę preferencji wyborczych. W USA partie nawet w dniu wyborów namawiają do głosowania, za partyjne fundusze organizują dowóz na wybory i nikt nie upatruje w tym spisku – podkreśla Jarosław Flis.

Prof. Andrzej Zoll, konstytucjonalista, też nie ma złudzeń, że w czasach internetu i telefonów komórkowych, nie może być mowy o zachowaniu ciszy wyborczej. – Można by z niej zrezygnować, zachowując spokój przed samymi lokalami wyborczymi, by nie odbywały się tam manifestacje i by przy urnach nie rozdawano ulotek – proponuje prof. Zoll.

Tymczasem Stefan Jaworski, przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej, przypomina, że naruszenie ciszy to wykroczenie lub występek. Można za to trafić przed sąd albo zapłacić grzywnę, w skrajnym przypadku (podawania sondaży) nawet w wysokości miliona złotych.

Wydawcy gazet i serwisów inter­netowych dmuchają na zimne. Ci ostatni nawet blokują fora dyskusyjne, by uniknąć posądzeń o złamanie prawa. Ale i tak wirtualna sieć pełna jest przekazów wyborczych.

W czasie wyborów prezydenckich w 2010 r. dziennikarze podawali cząstkowe wyniki, relacjonując wyścig żużlowy zawodników, pod nazwiskami których ukryto Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Rok później w wyborach parlamentarnych komentatorzy informowali o cenach warzyw. „O 18 w koszyku było około 20 okazów” – twittował Radosław Sikorski w trakcie referendum w sprawie odwołania prezydent Warszawy Hanny Gronkie­wicz-Waltz, sugerując niską frekwencję.

W niedzielę będziemy mieć w Krakowie szczególny przykład absurdalności tych przepisów. W wyborach do Parlamentu Europejskiego sama PKW będzie dwukrotnie informować o frekwencji. Podawanie jej dla odbywającego się w tym samym czasie referendum dotyczącego igrzysk, metra, ścieżek rowerowych i monitoringu jest zakazane, bo to ona będzie decydować o ważności referendum.

Ale liczba osób głosujących na europosłów będzie zbliżona do odpowiadających na pytania referen­dalne. Oficjalnie to dwa niezależne głosowania, ale w praktyce frekwencja w jednym świadczy o drugim.

I drugi absurd. Referendalna cisza wyborcza obowiązuje w Krakowie. Można sobie wyobrazić, że zwolennicy i przeciwnicy igrzysk prowadzą agitację wśród krakowian wypoczywających w górach lub na Zarabiu. Ale na wszelki wypadek lepiej tego nie robić.

Małe partie bronią ciszy wyborczej

Jutro od godz. 0.00 obowiązuje cisza wyborcza. W tym czasie nie wolno prowadzić agitacji wyborczej, rozwieszać plakatów, roznosić ulotek, podawać sondaży pokazujących poparcie dla poszczególnych komitetów i kandydatów do Parlamentu Europejskiego. Teoretycznie wszystko jest jasne. Nie do końca.

Przepisy o zakończeniu kampanii na dobę przed dniem wyborów zostały wprowadzone w roku 1989, kiedy nie było telefonów i internetu. Wtedy naprawdę zamykano usta politykom, bo gazety nie mogły ich cytować, a telewizje pokazywać. Ale z czasem znaleziono sposoby na omijanie zakazu. Nie wprost, ale organizując wydarzenia niezwiązane z wyborami. Premier czy prezydent miasta muszą przecież wypełniać swe obowiązki, a więc mogą w czasie ciszy przeciąć jakąś wstęgę, odwiedzić kogoś w potrzebie czy spotkać się z mieszkańcami.

Teraz omijanie zakazu o prowadzeniu kampanii jest powszechne. Wprawdzie nie można w internecie zamieścić niczego nowego związanego z wyborami, ale można zostawić wszystko, co pojawiło się do północy z piątku na sobotę. Wystarczy więc zapłacić za reklamę w danym miejscu na piątek, sobotę i niedzielę, by po otwarciu portalu od razu zobaczyć któregoś z kandydatów.

Nikt nie sprawdza też, czy w trakcie ciszy wyborczej ktoś nie zachęca znajomych do głosowania na konkretną partię lub kandydata. Osoba prywatna może to robić, o ile nie jest związana z jakimś komitetem lub kandydatem. Gdyby jednak zrobił to polityk, odbiorca choćby SMS-a mógłby złożyć doniesienie o złamaniu prawa.

Trudno mówić o zaprzestaniu agitacji na ulicach. Wprawdzie rozlepianie nowych plakatów jest zakazane, ale nikt nie zdejmuje już tam wiszących. Idąc na głosowanie, mijamy więc wizerunki kandydatów. Niektórzy mają swoje reklamy wyborcze tuż przy lokalach, w których odbędzie się głosowanie.

Za to surowa kara może spotkać kogoś zupełnie niezaangażowanego w kampanię. Wystarczy, że ulotkę, którą wcisną mu wolontariusze, położy na półce pod tylną szybą auta. Jeśli będzie widoczna, a kierowca pojedzie takim autem w sobotę lub niedzielę, złamie ciszę wyborczą. Wprawdzie tylko ktoś złośliwy naskarżyłby na niego policji, ale takiej możliwości wykluczyć nie można.

Wszyscy uczestnicy gry wyborczej mają pełną świadomość, że cisza wyborcza to absurd i fikcja. Dyskusja na ten temat wraca przy okazji każdych wyborów, ale niczego to nie zmienia.

– Bronią jej mniejsze partie w obawie, że podanie sondaży świadczących o niskim poparciu zniechęci do głosowania na nie – tłumaczy dr Jarosław Flis, politolog z UJ. I dodaje, że Platforma nie mogłaby się porozumieć z PiS i zlikwidować ciszy wyborczej, bo tym samym naraziłaby się swojemu koalicjantowi – PSL.

Ta partia chciała nawet wprowadzenia zakazu podawania sondaży na tydzień przed wyborami. Postulat popiera SLD.

– Możemy pójść dalej – zakażmy pokazywania wizerunków kandydatów, bo powszechnie wiadomo, że jedne twarze są lepiej odbierane niż inne. A głos? Ten niższy też jest lepiej odbierany – żartuje Jarosław Flis. Jemu nie przeszkadzałaby kampania prowadzona nawet przed samymi lokalami wyborczymi w dniu głosowania.

Przeciwko obecnym regulacjom dotyczącym ciszy wyborczej opowiada się też prof. Andrzej Zoll, były rzecznik praw obywatelskich i prezes Trybunału Konstytucyjnego. Ale według niego agitacji należałoby zakazać przed samymi lokalami wyborczymi.

Napisz do autora:
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski