Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zaczepny jak na kindra z Grzegórzek przystało

Rozmawia Wacław Krupiński
Po 43 latach odszedł ze Starego Teatru. I źle się z tym czuje. – Zostawiłem tam tyle krwi, potu i łez. Zagrałem ponad sto ról. Nie jest łatwo odwrócić się od tego plecami. Ale dziś jestem na emeryturze i omijam Stary z daleka – mówi Leszek Piskorz
Po 43 latach odszedł ze Starego Teatru. I źle się z tym czuje. – Zostawiłem tam tyle krwi, potu i łez. Zagrałem ponad sto ról. Nie jest łatwo odwrócić się od tego plecami. Ale dziś jestem na emeryturze i omijam Stary z daleka – mówi Leszek Piskorz Fot. Andrzej Banaś
Całe życie wierny Staremu Teatrowi. Bo ten teatr to była jedna wielka rodzina, która lubiła sprawiać sobie dowcipy. – Raz, po nocnej birbantce zerwał mnie telefon od Jurka Treli. „No, co z tobą, Leszek, masz próbę!”. Nieprzytomny zbiegłem na dół, wpadam na scenę, a na niej samotny Treluś mówi do mnie: „Próba – charakteru, kolego...” – opowiada LESZEK PISKORZ.

– Słyniesz z doskonałych nalewek.

– Gdy się w Bronowicach sąsiaduje z Tetmajerówką, gdzie wspaniałe nalewki przygotowywał Zbigniew Konstanty, nieżyjący już mąż wnuczki Włodzimierza Tetmajera – Elżbiety, nie można ich nie robić. Ale tylko dla gości.

– Wiem, Ty wolisz czerwone wino. 14 lat temu powiedziałeś mi, że chcesz dożyć wieku Solskiego, byle w dobrej formie. Wciąż chcesz tyle żyć?

–No nie, teraz już o te 14 lat dłużej.

– Jesteś sybarytą?

– Lubię życie. Nie uciekam od niego. To mnie utrzymuje w przyzwoitej formie. A i wina lubię się napić.

– Jak Ci się żyje po odejściu po 43 latach ze Starego Teatru?

– Źle. Zostawiłem tam tyle krwi, potu i łez. Zagrałem ponad sto ról; dwie trzecie wieczorów spędziłem na jego scenach. Nie jest łatwo odwrócić się od tego plecami i odejść. Ale jestem na emeryturze i omijam Stary Teatr z daleka. Nie interesuje mnie ani dyrektor, ani jego twórczość.

– Byłeś tej scenie wierny całe życie.

– Mimo paru zachęt, by się przenieść do Warszawy. Ale jak się jest tak zaprzałym krakusem jak ja, przeprowadzić się do innego miasta nie sposób. A poza tym, po co się było przenosić, jak się pracowało w teatrze niegdyś tak wielkim.

– Przy okazji 35-lecia mówiłeś: „ Stary Teatr się zmienia, ale zespół to zespół, to jak rodzina, jak przyjaciele, z którymi zawsze chce się być. Jest w tym coś magicznego”.

– Ostatnie lata wszystko zmieniły. Coraz bardziej ubywało tego zespołu. Starzy odchodzili, pojawiły się tabuny nowych ludzi, bo teraz każdy reżyser przychodzi ze swym dramaturgiem, scenografem, oświetleniowcem, kimś od muzyki... Dziesiątki młodych ludzi. Trudno liczyć, że któryś się ukłoni, przedstawi. Totalny zanik kindersztuby, brak podstawowych zasad. To przerażające – w instytucji kultury brak kultury.

– Jakże się zmieniło od czasu, gdy wszedłeś do zespołu „Starego”.

– Wtedy było w nim kilkunastu starszych aktorów; na przykład Wojciecha Ruszkowskiego całowaliśmy nieraz niby dla żartu w rękę. Był w tym geście jednak symbol naszego stosunku do nestorów. Do tych, od których chcieliśmy się uczyć. Którzy wprowadzali pewną obyczajowość, styl bycia, zachowań. Uosabiali tradycję. A nie ma teatru bez tradycji, bez ciągłości.

Co nie oznacza, że nie ma w nim miejsca na nowe, ale z poszanowaniem przeszłości, bez jej negowania. Wiem, zmieniły się czasy, cały kontekst funkcjonowania teatru. Kiedyś to była świątynia sztuki, dziś się już tak nie mówi, bo i trudno nazwać świątynią ulicę, którą się widzi na scenie. A przecież przed laty też powstawały dzieła bluźniercze, jak „Dziady” czy „Biesy” z muzyką Zygmunta Koniecznego, która była na owe czasy szokiem.

– Opowiadasz o nich jako profesor w PWST?

– Staram się w swej pracy pedagogicznej tamte kanony i zasady przekazywać. I młodzież chętnie słucha. Acz ma już świadomość innego czasu, innych wymagań rynku. Tego, że wchodzi do teatru nowe. I ono musi wchodzić. Tylko niechby stare też było. Zwłaszcza że miłośników tego starego wciąż jest wielu.

Ileż odbieram rozmaitych sygnałów, że ludzie chcieliby zobaczyć „Romans z wodewilu”, niegdyś kultową sztukę Starego Teatru, z najwybitniejszymi aktorami – od Gustawa Holoubka po Wiktora Sadeckiego. Albo Szekspira, ale w kostiumach z epoki, niekoniecznie nago i na strychu. Teatr przecież ma i funkcję edukacyjną; powinien pokazać Szekspira tak, jak wystawiał go teatr elżbietański.

– Tamten świat odchodzi; nie tylko teatr, także Twoja dzielnica, którą opisałeś we wspomnieniowej książce „Ja, kinder z Grzegórzek”. Teraz na Grzegórzkach stoi Galeria Kazimierz.

– W miejscu mojego domu. A kiedyś z chłopakami z Kazimierza biliśmy się rywalizując. Kazimierz na Grzegórzkach! Znów przykład rugowania tradycji. Dlatego postanowiłem z zakamarków pamięci wygrzebać tamtą atmosferę, uliczki, ludzi, zwyczaje.

– Co zostało dziś w Tobie z tamtego chłopaka z Grzegórzek, z lekka łobuzerski uśmiech czy coś więcej?

– Wszystko właściwie. Pewien rodzaj zadziorności, samostanowienia, czystości charakteru...

– To jedna z tych cech kazała Ci w dwa lata po ukończeniu PWST rzucić rolą u samego Jerzego Jarockiego, bo uznałeś, że ta, którą powierzył Ci w „Matce”, jest zbyt epizodyczną?

– Zaraz na początku zrobiłem u Mistrza zastępstwo za Jerzego Zelnika w „Mniszkach” – ogromna rola, trudna piekielnie. Wydawało mi się, że jest z niej zadowolony, bo nie dawał mi żadnych uwag. Uznałem zatem, że otworzyłem sobie drogę do serca Mistrza. A tu w „Matce” potraktował mnie po macoszemu – epizod. Odmówiłem. I odcierpiałem to.

–Ale widać cenił Cię, skoro niewiele później obsadził w „Procesie”.

– I bynajmniej nie spokorniałem. Byliśmy w sztuce z Jurkiem Radziwiłowiczem biczowani. Jarocki, uważając, że bicz zbyt mało sięga naszych ciał, wciąż do pana, który nas smagał, rzucał „bliżej”. Aż poczułem na plecach rozciętą skórę. I odezwał się we mnie charakter grzegórzecki, naskoczyłem na reżysera. Co nie zmieniło mojej opinii, że to wspaniały, wybitny artysta, zatem cieszyłem się, gdy mnie jeszcze obsadził w „Śnie o Bezgrzesznej”.

– Zaczynałeś jako student IV roku u Konrada Swinarskiego, aspirując do roli Puka w „Śnie nocy letniej”.

– Swinarski ogłosił niejako casting, zapraszając do tej roli Wojciecha Pszoniaka, Jerzego Zelnika i mnie. Wypatrzył mnie w przygotowanym w kole naukowym spektaklu „Obłomow”. Ostatecznie Pukiem został Wojtek, ale my z Jurkiem też dostaliśmy role. Ten debiut u cudownego, wspaniałego człowieka, wielkiego artysty, otworzył mi drzwi do „Starego”.

–Wszedłeś do „Starego”, otrzymując na poddaszu teatru mieszkanie – dwa pokoje z kuchnią i łazienką – razem ze starszym o 10 lat Jerzym Bińczyckim. Wasze „małżeństwo” trwało pięć lat.

– Od lat powtarzam, film mógłby o tym powstać! Może wreszcie to opiszę.

– Zapowiadałeś swe teatralne wspomnienia, gdy ukazał się „Kinder...”

– Wciąż mam takie pragnienie, by przywołać tamten czas Starego Teatru, ludzi, spektakle, anegdoty. W tym te związane z „Biniem”. Dyskusje do białego rana, z Kondziem Swinarskim między innymi...

Dla mnie, młodego aktora, było to niesamowite. Nawet jeśli unosiły się nad tym opary alkoholu, dominowała sztuka. A do tego dochodziła codzienność dwóch facetów we wspólnym gospodarstwie. On lepiej gotował – jego specjalnością była kaczka z pomarańczami – zatem to ja miałem zmywać, ale starałem się od tego wymigać i graliśmy w domino o to, kto stanie na zmywaku. W teatrze już tak nas kojarzono, że na wyjazdach kwaterowano nas w jednym pokoju małżeńskim.

– Nauczyłeś się od takiego mistrza gotować?

– Ja nawet wodę na herbatę przypalam.

– To wróćmy do anegdot z tamtych lat.

–Po nocnej birbantce rano zerwał mnie telefon od Jurka Treli. „No, co z tobą, Leszek, masz próbę!”. Nieprzytomny zbiegłem na dół, wpadam na scenę, a na niej samotny Treluś mówi do mnie: „Próba – charakteru, kolego...”.

– Odegrał się. Na Grzegórzkach chciałeś go ze swymi „kindrami” bić!
– Był obcy, a adorował dziewczynę z naszego rejonu, z której wszyscy byliśmy dumni. Było zatem normalne, że ktoś taki musi dostać w „papugę”. Ale szybko okazał się superchłopakiem i wkupił się w łaski naszej paki. Gdy się spotkaliśmy w PWST, był już tej dziewczyny mężem i moim przyjacielem.

– Grałeś u Swinarskiego, Jarockiego, Wajdy, Lupy, Bradeckiego, Kutza, Grabowskiego i wielu innych reżyserów. Któryś z nich był Ci najbliższy?

– Swinarski. Nie dlatego, że u niego debiutowałem, ale odpowiadała mi jego wizja, jego myślenie o teatrze, a przy tym jako człowiek był uroczy, fenomenalny. Każdy z tych reżyserów dał mi wiele. Czy to Wajda, u którego zagrałem także w „Weselu” filmowym, i w „Z biegiem lat, z biegiem dni”, niedawno w „Katyniu”, czy Kutz. Z każdego coś wziąłem, każdy coś wniósł w moje aktorskie credo.

– Z ponad stu ról, choćby McMurphy`go w „Locie nad kukułczym gniazdem” u Zanussiego...

– O, ta rola sprawiła mi dużo radości.

– ...musimy przywołać „Pamiętnik wariata”, monodram z połowy lat 80., który zagrałeś...

– ...ponad tysiąc razy. W samym teatrze ponad sześćset, a jeździłem z nim także po świecie, prezentując go w Ameryce, w Europie, rzecz jasna, w kraju...

– Odebrałeś m.in. Grand Prix za Arlekina w „Łgarzu” na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych, tamże nagrodę za Gaudentego w „Wiośnie narodów w cichym zakątku”. Grając masz poczucie, że dana rola przyniesie sukces?

– To Wiesiek Dymny żartował: „Aktor odniósł sukces, mam nadzieję, że jutro go z powrotem przyniesie”. Ale nie ma co ukrywać, że były role, o których się myślało, że przyniosą sukces. A potem następowało rozczarowanie. Nagrodę dali komuś innemu.

– Na przykład.

– „Pamiętnik wariata” grałem tyle razy z wielkim powodzeniem i nigdy ta rola nie została nagrodzona. I tak było z wieloma innymi...

– Nie masz poczucia, że Twoja vis comica została za mało wykorzystana?

– Zawsze się przed tym broniłem. Gdy grałem za dużo w komediach, od razu szedłem do dyrektora, że chcę grać w dramacie. By nie dać się zaszufladkować. Dla mnie ideałem jest tragikomedia. Momenty wzruszające obok w pełni śmiesznych.

– Bywa, że podczas prób idzie słabo, a potem nagle – sukces. Tak ponoć było z „Biesami”.

– Wydawało się, że to będzie klapa. Jeszcze doszła do tego śmierć Kazimierza Fabisiaka podczas próby generalnej... A tu nagle stał się cud. Pamiętam, że Marek Walczewski, który zrobił zastępstwo za Fabisiaka, na premierze przyszedł w przerwie blady do garderoby, mówiąc: „Słuchajcie, stało się coś niesamowitego, czego się nie da opisać...”.

– Aktor gra tak, jak reżyser wskaże.

– Jak każe. Taka jest dola aktora. Nieraz stawiamy się, przekonujemy, staramy się forsować swoje, ale ostatecznie byłoby przejawem braku profesjonalizmu, a i nieobyczajne, granie niezgodne z wizją reżysera. Oczywiście, potem to aktor pada ofiarą tego, że reżyser nie przemyślał tekstu, koncepcji, że źle obsadził.

– Sam też bywałeś reżyserem, choćby „Naprawiacza świata” Bernhardta. Zagrałeś go z Agnieszką Mandat około stu razy.

– Realizowałem też kilka innych, już lżejszych pozycji: W Bagateli „Fircyka w zalotach”, w Grotesce Gozziego „Król jeleń”, i operę... Jest kilka pozycji z takiego repertuaru, które chciałbym wystawić, choćby spektakl muzyczny.

– Wiele grałeś w filmach, ale niewiele jest ról takich jak Proboszcz w „Pręgach” Magdaleny Piekorz...

– Z dawnych ról bardzo lubię też postać Zbyszka Dulskiego w „Z biegiem lat...”, z ostatnich – główną rolę w filmie „Futro” Drozdowicza, acz, faktycznie, mimo że zagrałem w ponad 50 filmach, nigdy nie dostałem roli, która by wstrząsnęła światem. Czekam. Nie ukrywam, cni mi się za kamerą.

– Do PWST dostałeś się za drugim razem. I dobrze, bo namówiłeś, by zdawał Twój młodszy o rok przyjaciel, Tadeusz Huk. Nie byłby aktorem...

– Może jakoś tam wpłynąłem na jego decyzję, ale na pewno drzemał w nim aktor, co szybko udowodnił. Dla mnie najważniejsze jest to, że mam zaszczyt przyjaźnić się z Tadziem od ponad 50 lat. To wielkie szczęście. I tak sobie brniemy przez to życie. Teraz, co nas cieszy, mieszkając przez płot.

– A wszystko was różni; Ty, kinder z Grzegórzek, syn pokojowego malarza...

– Ale jakiego! Tato był nadwornym malarzem krakowskich sław, profesorów, adwokatów, malował też apartamenty ówczesnego biskupa Karola Wojtyły. Kiedyś, gdy skończył pracę u profesora ASP Jerzego Nowosielskiego, ten bardzo kontent z efektu, zaproponował ojcu poza honorarium jeden ze swych obrazów. Tata obejrzał go, po czym uprzejmie podziękował, mówiąc, że pieniądze wystarczą. A w domu mamie wyznał: „Marcysiu, przecież taki obraz to ja mogę sam sobie namalować”.

– A zatem, wracam do poprzedniego wątku, Ty syn malarza pokojowego, Huk – z rodziny adwokackiej, Ty jeden teatr, jedna żona, on – dwa teatry i dwie żony, Ty dwie córki, on – bezdzietny, raczej samotnik...

– ...ja wręcz przeciwnie, Tadek kibicuje Cracovii, ja Wiśle, on amant, a ja brzydki, jak żartuje Tadzio. Jeszcze jeden dowód na to, że przeciwieństwa się przyciągają.

– Łączy was za to ta sama aktorska Agencja Gaża. Ty nigdy nie kryłeś, że jesteś aktorem, który walczy o stawki.

– Mówią, że dobry aktor, to bogaty aktor.

– Jeszcze jako student zaczynałeś od „Stawki większej niż życie”.

– Z Maniusiem Dziędzielem zagraliśmy w jednym odcinku. Mamusia z sąsiadkami z dumą zasiadła przed telewizorem.

– Pozostanę jeszcze przy Twojej przyjaźni z Hukiem. Nigdy nie zakłóciła jej wpisana w ten zawód zazdrość; graliście w tych samych spektaklach – ostatnio spotkaliście się w STU w komedii „To tylko miłość”.

– Element rywalizacji powoduje pewne zazdrostki; takie rzeczy na pewno przechodzą przez mózg, ale to nie rzutuje na przyjaźń. Ona jest ponad.

– Podczas wspólnego jubileuszu 40-lecia Tadeusz Huk rymował: „Dzięki temu jubileuszowi słowa dokładnie ważę, ja wam na tej scenie jeszcze pokażę”. Ale już wiele pokazać nie mogliście. Ty jeszcze z gronem aktorów ze swego pokolenia zagrałeś w „Chłopcach” Grochowiaka...

– Myślę, że wiele jeszcze przed nami. Jesteśmy w pełni sprawni, oczekujemy propozycji. A może coś się zmieni w Starym Teatrze? Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł jeszcze zagrać na tej scenie. Pewnie nie tylko ja.

– Córka Małgorzata poszła w Twoje ślady. Jest aktorką teatru Bagatela, choć przekonywałeś, że to zawód ciężki dla kobiety.

– I patrzę na nią z radością, aczkolwiek potrafię też być po ojcowsku krytyczny.

– A nie marzy Ci się...

– ...żeby z nią zagrać? Pewnie, że tak. Tylko nie wiem gdzie, nie wiem, co. Może adaptację powieści „Colas Breugnon” Rollanda? Chyba że mi się uda wystawić „Romans z wodewilu”, to już mam dla niej rolę.

– A Ty?

– Oczywiście zagram starego Gzymsa.
***
LESZEK PISKORZ, ur. 1947. W Starym Teatrze w latach 1970–2013. Profesor PWST.

Niemal rok (1990) spędził jako wykładowca Szkoły Teatralnej przy Uniwersytecie Wisconsin of Milwaukee w USA. W rok musiał nauczyć się angielskiego. – Zawzięty jestem, katowałem się dzień i noc, bo mi się śniło, że przyjechałem i oni nie rozumieją, co mówię. Po pierwszych zajęciach dostałem brawa.

Miłośnik Krakowa. Dla Telewizji Polonia zrealizował 15 odcinków filmu „Mój Kraków” wg własnego pomysłu. Otrzymał Złoty Medal za współpracę kulturalną z Polonią i Polakami zagranicą, Srebrny Medal Gloria Artis, także Złoty Laur za mistrzostwo w sztuce aktorskiej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski