Gdyby w Waszyngtonie rządzili republikanie, Kijów znajdowałby się dziś w innym miejscu. Ukraińska armia byłaby teraz wyposażana w amerykańskie rakiety przeciwlotnicze i przeciwpancerne, komandosi NATO odbywaliby z Ukraińcami wspólne manewry, a gaz z Zachodu byłby gotów popłynąć na Wschód w razie rosyjskiej blokady energetycznej.
Niestety, rzeczywistość jest inna. Ukraina musi na razie liczyć wyłącznie na słowa i gesty Waszyngtonu oraz czekać na to, że amerykańska presja polityczna wywrze jakiś wpływ na Putina. Dobre i to. Tym bardziej, że zapowiedź wizyty wiceprezydenta Bidena w Kijowie zaraz po świętach oraz kijowska misja szefa CIA Brennana zapowiadają być może jakieś zwiększenie obaw Obamy przed złym rozwojem zdarzeń na wschodzie Europy.
Zastanawiające jest jednak, w jakim stopniu słabość Waszyngtonu stymuluje podobną słabość reakcji władz w Kijowie. Od ubiegłego weekendu stoją one wobec faktu dobrze zorganizowanej irredenty, obejmującej - na razie - obszar całego województwa donieckiego. Zbrojny rokosz, dowodzony przez rosyjskich oficerów, ma na celu oderwanie tego ludnego i ważnego gospodarczo regionu od państwa ukraińskiego.
To, że dojdzie do rokoszu w takiej bądź innej formie, jest wiadome co najmniej od 1 marca, kiedy rosyjski parlament upoważnił Putina do zbrojnej interwencji na Ukrainie. Pomimo że od tamtego czasu upłynęło ponad półtora miesiąca, nie widać do dziś żadnych dowodów, aby rząd w Kijowie podjął wysiłek zabezpieczenia państwa przed taką groźbą. Zdumiewające jest to, z jaką łatwością niewielkie grupy rebeliantów przejmują bez wystrzału nie tylko budynki administracji, ale także siedziby milicji i służby bezpieczeństwa.
I aż trudno uwierzyć, że we współczesnym świecie nie najlepiej uzbrojona bojówka kilkunastu mężczyzn jest w stanie przejąć kontrolę nad liczącymi po paręset tysięcy mieszkańców miastami, w których - inaczej niż na Krymie - wyraźna większość nie opowiada się wcale za przyłączeniem ich do Rosji.
Tę dziwną bezradność rządu ukraińskiego, niewyobrażalną w żadnym innym państwie europejskim, można tłumaczyć na kilka sposobów. Może ona być wynikiem realnego braku wpływu władz w Kijowie na sytuację na wschodnich rubieżach państwa. Znaczyłoby to, że rząd nie ma ani wystarczającej ilości wiernych mu urzędników i funkcjonariuszy, ani nie dysponuje zdolnością egzekucji swoich decyzji. Byłby to pierwszy wyraźny sygnał faktycznego rozkładu państwowości ukraińskiej, potwierdzający najbardziej drastyczne diagnozy stanu Ukrainy, formułowane w Moskwie.
O wiele bardziej prawdopodobne wydaje się jednak inne wyjaśnienie: że jest coś, co powstrzymuje Kijów przed stanowczymi posunięciami w Donbasie. Tym czymś jest zapewne paraliżująca obawa przed sprowokowaniem konfliktu zbrojnego, który pozwoliłby Moskwie ogłosić stan wojny domowej na Ukrainie i uzasadnić wjazd rosyjskich czołgów dla zaprzestania dalszego rozlewu krwi.
Co więcej, można domniemywać, że takie właśnie przestrogi śle cały czas do Kijowa administracja amerykańska, która - jak ognia - boi się rozpętania konfliktu na większą skalę, albowiem zupełnie nie wie, jak miałaby postępować na taki wypadek. Pochwały, jakie niemal każdego dnia słychać w Waszyngtonie dla "powściągliwości" Kijowa są tego - jak się wydaje - koronnym dowodem.
Jeśli istotnie tak jest, to rząd Jaceniuka popełnia historyczny błąd, słuchając rad Amerykanów. Jeśli sam nie wykaże determinacji w obronie niepodległości własnego kraju, nikt inny także jej nie obroni. Logika polityczna jest w tej materii brutalnie prosta. Im kto bardziej waha się, czy bronić się samemu, tym bardziej nie może liczyć na niczyją pomoc.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?