Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Poeta z lasu, który właściwie nie wie, po co dziś pisze się wiersze

URSZULA WOLAK
Bycie wieśniakiem to pewien stan umysłu - mówi Jarosz Fot. Andrzej Banaś
Bycie wieśniakiem to pewien stan umysłu - mówi Jarosz Fot. Andrzej Banaś
ŁUKASZ JAROSZ kilka dni temu odebrał międzynarodową Nagrodę im. Szymborskiej. To poeta nietuzinkowy, który mówi, co myśli, nie zwracając uwagi na obowiązujące konwenanse. Szczera do bólu, ale i intymna jest też jego poezja z ostatniego tomu "Pełna krew".

Bycie wieśniakiem to pewien stan umysłu - mówi Jarosz Fot. Andrzej Banaś

Łukasz Jarosz. Lat 35. Ojciec, mąż, syn. Nauczyciel, muzyk. Poeta. Wieśniak. Tak o sobie mówi. - Najczęściej ludzie mieszkający na wsi wstydzą się tego określenia. Miejsca, z którego pochodzą. Ja się nie wstydzę. Jestem ze wsi. Tu mieszkam i tu jest mi dobrze. Dla mnie bycie wieśniakiem to także pewien stan umysłu, a nie pojęcie determinowane przez położenie geograficzne - uważa Łukasz Jarosz.

Jego odważna deklaracja jednym imponuje, innych wpędza w zakłopotanie, a nawet mierzi. Bo jak to tak? Uwznioślony poeta i pospolity wieśniak? Przecież to nie przystaje! A jednak. - Życie ważniejsze jest od poezji - mówi. - Piszę wiersze w trakcie życia, ale żyję także wtedy, a może przede wszystkim, gdy nie tworzę poezji.

Autentyczny, szczery, skromny, bezpośredni i szlachetnie prosty. Taki jak jego poezja. Dlatego Łukasz Jarosz jest poetą intrygującym. W rozmowie bliski. Kumpel, którego zna się od lat. I nigdy nie chciałoby się go stracić.

Do naszego pierwszego spotkania dochodzi dzień po odebraniu przez Łukasza Jarosza międzynarodowej Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. To dotąd najważniejszy laur w jego twórczości. Pierwsze zdanie, które kieruje w moją stronę, sprowadza mnie do parteru. - Od razu mówię, że nie powiem Pani nic interesującego i mądrego - stwierdza bez ogródek.

- Zawsze Pan tak ostro zaczyna rozmowę? - pytam. - Nie zawsze. Możemy zacząć jeszcze raz?

- Mówi Pan, że jest lepszym muzykiem niż poetą. Chyba będzie Pan musiał zweryfikować pogląd na temat swych umiejętności po otrzymaniu nagrody. Prawda?

Jarosz vel. Klululk, czyli król kontrastu

Muzyka była pierwszą miłością Jarosza. Już w szkole podstawowej zaczął uczyć się gry na perkusji. - Poezja przyszła do mnie później. O tym, że chcę pisać, postanowiłem dopiero po studiach. Chyba dlatego czuję się wciąż bardziej muzykiem niż poetą - zauważa.

Perkusja zajmuje zresztą zaszczytne miejsce w pokoju gościnnym jego mieszkania. - Łukasz zawsze dudnił, wystukiwał rytm na każdej niemal przestrzeni, która znajdowała się w zasięgu jego rąk. Nie mógł usiedzieć spokojnie. Nawet, gdy uczył się na studiach, z jego pokoju zawsze huczało. "Ten chłopak chyba nie da nam zasnąć" - mówiłem do żony - wspomina Mieczysław Jarosz, ojciec poety. Dziś żałuje tylko jednego, że nie posłał syna do szkoły muzycznej. - Miał potencjał. Pragnął grać i kto wie, czy nie byłby dziś cenionym perkusistą?

Łukasz Jarosz poradził sobie jednak doskonale i bez profesjonalnej edukacji. Jest samoukiem. Założył kilka kapel muzycznych: rockową Lesers Bend, hard-core`ową Chaotic Splutter i uwaga - Zziajanych Porywaczy Makowców!

- To jakiś żart? - pytam.

- Ależ skąd! Chce pani posłuchać?

Podekscytowany Łukasz Jarosz... - tak, wciąż mowa o tym samym poecie, który w minioną sobotę odbierał gratulację od samego ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego - włącza płytę CD Zziajanych Porywaczy Makowców. Z głośnika wydobywa się rapujący głos. Wyobrażam sobie czarnoskórego wokalistę rodem z nowojorskiego Bronxu. - To ja! Lubię imitować różne głosy - mówi dumnie Jarosz. Szok, jakiego doznaję, zostaje spotęgowany, gdy słyszę kolejny utwór. Rap ustępuje miejsca rzewnej poetyce. Skupiam uwagę na tekście, którego fragment brzmi tak: "Wczoraj rano usmażyłem twój woreczek żółciowy, żeby poczuć kawałeczek ciebie, chociaż jeszcze na śniadanie". Łukasz Jarosz wybucha śmiechem. - Głupi tekst, prawda? I takie też popełniam. To chyba nie jest zabronione? - pyta Jarosz, który na płycie Zziajanych Porywaczy Makowców występuje pod pseudonimem Klululk, podobnie jak pozostali muzycy. Jest więc i Lululk, Utripla, Ąkurtuf, Don Kliszot i Smok Miłek.
Na półkach Jarosza m.in. wiersze Wisławy Szymborskiej i Rafała Wojaczka, klasycy polskiej i światowej literatury, tomy dawne i współczesne i wreszcie jego własne. W tym tomik wyróżniony Nagrodą im. Wisławy Szymborskiej. W krótkim wstępie do "Pełnej krwi" napisano: "W mikrokosmosie Jarosza teraźniejszość istnieje na tych samych prawach co przeszłość. W świecie tym czai się diabeł i zło, gniew i strach, przywoływany bywa Bóg i pytania o jego obecność, "pod ciemną nakarmioną ziemią" kryją się moce rozstrzygające o naszym losie".

Ciemna strona mocy

To prawda - przyzna każdy, kto przeczyta wybrane wiersze Łukasza Jarosza z tomu "Pełna krew". Wybrzmiewa w nich m.in. fascynacja tragicznymi losami jego najbliższej rodziny - babki, która przeżyła rzeź wołyńską. - To ojciec przybliżył mi historię rodziny. Pierwszy zaczął grzebać w rodzinnych archiwach, próbując dociec, jak to się stało, że jego najbliżsi musieli przenieść się ze Wschodu do Dzierżoniowa pod Wrocławiem. Dowiedział się, że musieli uciekać, zostali wysiedleni, a ja napisałem o tej ucieczce wiersz. Będąc świadomym poetą, nie sposób pisać w oderwaniu od tego, co wydarzyło się na naszej ziemi, że m.in. holocaust miał miejsce właśnie tu. Ta myśl przenika w wierszach zgromadzonych w tomie "Pełna krew" - opowiada Łukasza Jarosz.

W poruszającym minipoemacie "Długa podróż" przeczytamy o "wielkiej pięknej maszynie do mielenia kości". - Tę maszynę zobaczyłem chyba na fotografii w książce "Płakaliśmy bez łez" lub gdzieś indziej. Zdjęcie przedstawiało uśmiechniętych członków specjalnego oddziału Sonderkommando, pracujących w krematorium. Stali zadowoleniu wokół tej upiornej maszyny, która tak naprawdę nigdy nie powinna powstać - opowiada.

Uderzający i zarazem ujmujący w utworach poety jest jego stosunek do bohaterów - zwłaszcza tych, którzy dopuścili się zbrodniczych czynów. - Staram się pozostawić czytelnikowi pole do interpretacji. Nikogo nie osądzam. Czytelnik, znający upiorną historię XX wieku, doskonale wie, gdzie przebiega granica między dobrem a złem - uważa.

Historia jego rodziny stała się jego własną - dlatego postanowił napisać o tym wiersze. Nie przyświecał mu jednak żaden cel. Nie chciał też niczego ocalić od zapomnienia.

- Te wiersze napisały się same. Nie wiem jak. Nie wiem nawet, po co w ogóle pisze się dziś wiersze - mówi z rozbrajającą szczerością. Pisze jednak. - Dla siebie, bo tylko dla siebie pisze się wiersze, no i jeszcze dla kilku znajomych i czytelników. Nie dla nagród - twierdzi.

Dom z historii

Matka poety - Aleksandra Jarosz podkreśla, że wątki rodzinne stanowią zwykle jeden z tematów rozmów, jakie zwykle toczą się w ich domu. - Przy poobiedniej kawie siadamy do stołu i w naturalny sposób rozmawiamy o dziadkach, kuzynach. Wspominamy, weryfikujemy odległe wydarzenia. Zawsze tak było - mówi Aleksandra Jarosz.
Dom Państwa Jaroszów wypełniają jednak nie tylko rozmowy o historii rodów. Przeszłość kryje się także w starych, pięknych meblach i przedmiotach, które ocieplają wnętrze gościnnego pokoju. Mnóstwo tu zegarów, drewnianych figurek, moździerzy i poroży. - To kredens po dziadku. Szafka myśliwska należała do mojego znajomego leśnika, który zapisał mi ją w testamencie. Moździerz to cenna pamiątka po babce, która przywiozła go z Wołynia. Poroża należały natomiast do mojego teścia - oprowadza Mieczysław Jarosz.

W rodzinnym domu Łukasza Jarosza na ścianie wisi też mnóstwo obrazów. Wszystkie są dziełem ojca poety - artysty, malarza - samouka. - Kiedyś zapragnąłem mieć w domu Kossaka. Wiedziałem, że posiadanie oryginału jest niemożliwe, dlatego namalowałem obrazy w jego stylistyce - zwraca uwagę Mieczysław Jarosz, kiedy przebiegam wzrokiem po ścianach pokoju. Ojciec nigdy nie próbował nakłonić syna do malowania. - Razem z żoną pozostawialiśmy mu wolność wyboru - mówi.

Martwiły ich jednak trochę literackie fascynacje nastoletniego syna, który za idola obrał sobie Rafała Wojaczka. - Był pod całkowitym wpływem jego twórczości i osobowości - podkreśla matka. - A wiadomo przecież, jak skończył... Poeta z depresją, rozdarty wewnętrznie, który popełnił samobójstwo - dodaje. Rodzice szybko jednak zrozumieli, że ich syna i poetę połączyła niegroźna więź. Wojaczek odegrał zresztą kluczową rolę podczas egzaminu wstępnego Łukasza Jarosza na studia polonistyczne, które poeta ukończył na Uniwersytecie Śląskim. - Jeden z członków komisji zapytał go o twórczość Wojaczka. Łukasz zabłysnął wiedzą i dostał się na studia bez większego problemu. Później wybrał się do Wrocławia. Odszukał grób poety i zapalił na nim znicz - opowiada Aleksandra Jarosz.

Miłość, która nawet śmierć przezwycięża

Patetyczne? Absolutnie nie. Za to prawdziwe. Zarówno poezja jak i osobowość Łukasza Jarosza jest bowiem daleka od patosu. W wiersze wdziera się nie tylko historia, ale i codzienność - życie na wsi u boku żony - Marty i ukochanej córki - Kalinki. Echo dwóch najważniejszych osób w jego życiu wybrzmiewa w wierszach z tomu "Pełna krew". - Okrucieństwo ustępuje miejsca miłości, która w pewnym wymiarze przezwycięża nawet śmierć. Jakkolwiek górnolotnie to brzmi - tłumaczy Jarosz.

Postać dziecka jest wyraźna. Objawia się w przytaczaniu jej słów lub opisie czynności, jakie wiążą się z jej wychowaniem. Jarosz nie czyta jednak córce swych wierszy. Jest na to jeszcze za mała. - Na razie czytam jej na dobranoc wiersze Tuwima, a gdy mówię jej, że sam piszę wiersze, patrzy na mnie zdziwiona i pyta: "Piszesz Tuwima?". Na co odpowiadam żartem: "Tak, Kalina, piszę Tuwima" - opowiada Jarosz. Jestem pewien, że w przyszłości wiersze ojca staną się dla niej cenniejsze niż dokumentujące jej rozwój fotografie z dzieciństwa.
Żona też pojawia się w wersach: "Przynosi mi obrączkę, którą zostawiłem na umywalce..." - pisze Łukasz Jarosz w wierszu "Koronacja". Czy czyta jego poezję? - Nawet nie wiem. Nie widziałem jej z żadnym moim tomem. Nie zadręczam ją wierszami - śmieje się. - Jestem jej wdzięczny, że szanuje momenty, w których piszę. Doskonale wie, że powinna się wtedy ulotnić z dzieckiem. Kiedy powstaje wiersz, potrzebuję spokoju.

Nie wiem właściwie, jaka siła mną wtedy kieruje. Nie jestem typem pisarza, który kładzie się spać z określoną myślą: "Jutro wstanę i napiszę utwór". Zdarza się za to, że śni mi się wiersz. Budzę się wtedy i szybko go zapisuję. Znajduję się wtedy jakby w półśnie. Często także przed snem jakaś siła kosmiczna każe mi coś zanotować. Albo inna sytuacja: czytam książkę i nagle jakieś zdanie mnie zainspiruje. Co robię? Odkładam ją i piszę. Nic mnie przed tym nie powstrzyma. Najgorzej było w październiku. Pogoda znakomita, a ja siedziałem w domu i pisałem. Musiałem. Nie potrafiłem odłożyć tego "na później" - opowiada . Wszystkie wiersze zapisuje najpierw ręcznie, w skrupulatnie prowadzonych notatnikach.

Człowiek z lasu

Gdy wena nawiedza jego dom, nawet las go nie skusi. Las, bez którego Jarosz nie wyobraża sobie życia. Między drzewami spędza często długie godziny. Nie kontempluje rzeczywistości, to nie w jego stylu. Szuka Boga?: - To siła, która jest obecna w moich wierszach, ale nie potrafię jej zdefiniować. Rozpatruję Boga w kategoriach opatrzności, dobra płynącego od drugiego człowieka. Wierzę w boskie pochodzenie tych elementów.

Miłość do lasu zaszczepili w nim rodzice. Ojciec leśnik i matka - córka leśnika, którzy długie lata mieszkali wraz zdziećmi, Łukaszem i jego bratem Wadimem w leśniczówce.

- Łukasz uwielbiał bawić się w lesie w żołnierza. Konstruował broń różnego typu; wykorzystując to, co znalazł pod nogami. Preparował m.in. karabiny - wspomina Aleksandra Jarosz. - Myśleliśmy nawet, że zostanie wojskowym - dodaje ojciec poety. Pamiętam, jak we wczesnych latach 90. kupiłem od Rosjan na targu karabin.

Nie były mu jednak pisane trudy żołnierskiego życia. Niedawno odkrył, że wiersze w jego rodzinie pisał też dziadek, który w czasie wojny walczył w partyzantce. Utwory pisane w latach 1943 - 44 znajdują się wśród licznych pamiątek rodzinnych.

Środa, godz. 10 rano. Początek drugiego spotkania z Łukaszem Jaroszem różni się znacznie od pierwszego.

- Czego się napijecie? - pyta nas. W międzyczasie wyciąga z plecaka piersiówkę. - Może nalewki? Dostałem w prezencie po otrzymaniu nagrody od przyjaciela Olgierda Dziechciarza, również poety, ale jeszcze nie próbowałem (robi to teraz). Niezła - ocenia.

Pijemy więc. Z poetą, który, niesłusznie twierdzi, że nie ma nic do powiedzenia.

URSZULA WOLAK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski