Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kopniak od władzy

Redakcja
Sierżant sztabowy Artur Lewicki w czasie służby Fot. Z ARCHIWUM DOMOWEGO
Sierżant sztabowy Artur Lewicki w czasie służby Fot. Z ARCHIWUM DOMOWEGO
Żeby zdobyć pieniądze na leczenie i przedłużenie życia, wystąpił do sądu przeciwko ministrowi spraw wewnętrznych i komendantowi głównemu. Przegrał. Z pokrzywdzonego policjanta ma szansę stać się skazanym przestępcą.

Sierżant sztabowy Artur Lewicki w czasie służby Fot. Z ARCHIWUM DOMOWEGO

Kiedyś był bohaterem. Od dwóch lat jest byłym policjantem i inwalidą pierwszej grupy. Walczy o prawo do leczenia i przedłużenie życia. Oskarża przełożonych.

Artur Lewicki ma 37 lat. 13 z nich przepracował w tarnowskim komisariacie, w różnych wydziałach: w pogotowiu interwencyjnym w pionie prewencji, jako wywiadowca i przewodnik psa służbowego. Właśnie dzięki czworonożnemu partnerowi stał się sławny. Kiedy przed laty w Górze Kalwarii, pod Piasecznem, w czasie patrolu szkoleniowego zatrzymał wspólnie ze swym pupilem sprawców włamania do wojskowego magazynu broni, gazety pisały o ich bohaterskim wyczynie, a komendant wojewódzki nagrodził go pochwałą- z wpisem do akt.

Swego czworonożnego partnera sierżant sztabowy Artur Lewicki wspomina do dziś: - To był jedyny w polskiej policji rottweiler tropiciel. Był perfekcyjny. Doprowadził do ujęcia kilku sprawców rozbojów i zabójstw, ale był też skuteczny w rozdzielaniu walczących pseudokibiców na stadionie. Bywały dni, że wracałem do domu po służbie o 23, a 10 minut później dzwonił komendant z poleceniem: "Bierzesz psa i jedziesz na zdarzenie". Wracałem o czwartej nad ranem, a pół godziny później znów telefon i następny wyjazd. Ale ta praca to moja pasja. Gdybym drugi raz dostał szansę, znów wybrałbym policję.

Cios spadł nagle

Jesień 2004 r., dyżurny tarnowskiej komendy miejskiej otrzymuje zgłoszenie o rozboju na nastolatku. Chłopak stracił telefon, został poturbowany, napastnik jeszcze mu groził. Dyżurny podaje przez radio miejsce zdarzenia i rysopis sprawcy. Komunikat dociera do wszystkich patroli w mieście, ale najbliżej znajduje się nieoznakowany radiowóz wywiadowców, czyli starszego sierżanta sztabowego Lewickiego i jego kolegi.

- Sprawca jeszcze nie zdążył się ulotnić, kiedy podjechaliśmy. Szarpał się, więc musiałem użyć siły fizycznej. Gdy zakładałem mu kajdanki, zahaczyłem zatrzaskiem i lekko skaleczyłem jego i siebie. Nic nadzwyczajnego, zwykłe draśnięcie. Miałem tylko niewielką plamę krwi na palcu, on również. Pewnie nie zapamiętałbym tego tak dokładnie, gdyby nie to, że zaczął mi grozić: "Masz już pozamiatane, bo mam HCV". Nie przejąłem się tym, to był normalny tekst zatrzymanego i podobnych przypadków doświadczyłem setki: zwykle albo nas zwalniali z pracy, albo straszyli uśmierceniem - opowiada.

Podejrzewany o rozbój był znany tarnowski kryminalista. Po przewiezieniu do komisariatu zaczął się miotać: uderzał głową o ścianę, a potem upadł na posadzkę i leżał w bezruchu. Wezwano karetkę. Po badaniu lekarz jednak stwierdził, że pacjent ma zdolności aktorskie. To już zupełnie uspokoiło Lewickiego. Bo skoro mężczyzna symulował atak, to pewnie oszukiwał też mówiąc, że jest zakażony wirusowym zapaleniem wątroby typu C (HCV). Drobnego zranienia w czasie służby policjant nigdzie nie zgłosił.

Po kilku miesiącach dostał z sądu wezwanie w charakterze świadka. Miał zeznawać na temat okoliczności zatrzymania oskarżonego o rozbój.

- Na korytarzu podeszła do mnie żona tego człowieka. Prosiła, żebym go za bardzo nie pogrążał, bo jest poważnie chory, ma HCV i niewiele życia mu już zostało - wspomina. - Przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Przede wszystkim nie bardzo wiedziałem, co to jest HCV. Poza tym czułem się świetnie i byłem pewien, że się nie zaraziłem. Dalej nic nie zgłaszałem. Myślałem: po co robić widły z igły, jeszcze mi ktoś zarzuci, że chcę wyłudzić odszkodowanie?

Zakażony HCV

Połowa 2007 r. Artur zaczyna odczuwać duszności, których nigdy wcześniej nie miał. I dziwne kłucia w lewym ramieniu. Lekarz najpierw przepisuje tabletki na astmę. Łyka je, ale nie pomagają. Idzie do kardiologa i robi badania. Wszystko wskazuje jednak na to, że serce jest zdrowe. W końcu, z wynikami badań okresowych, trafia do lekarza medycyny pracy.

- Po zapoznaniu się z nimi, doktor kazał mi opuścić na chwilę gabinet. Stojąc na korytarzu, usłyszałem, jak mówił przez telefon do mojego przełożonego: "znalazłem alkoholika, którego nie dopuszczam do pracy". Po chwili zakomunikował mi, że nie nadaję się już do służby. Nogi się pode mną ugięły.

Poszedł do lekarza pierwszego kontaktu, który zlecił kolejne badania. Potem do następnego. Wreszcie trafił do poradni hepatologicznej, gdzie usłyszał diagnozę - HCV.

- W pierwszej chwili za bardzo się tym nie przejąłem. Trudno, mam żółtaczkę - myślałem - ale przecież po miesiącu, góra dwóch, wyleczę się z niej. Dopiero lekarz mi uświadomił, że ta żółtaczka jest nieuleczalna. Świat mi się zawalił. Miałem wtedy 33 lata i nigdy wcześniej nic mi nie dolegało.

Niestety, szczegółowe analizy, łącznie z biopsją wątroby, wykonane podczas pobytu na oddziale zakaźnym szpitala w Dąbrowie Tarnowskiej potwierdziły, że jest zakażony HCV. Choroba doprowadziła do całkowitej marskości wątroby.

Wpadł w depresję. Potrzebny był psycholog, ale takiego wsparcia nie dostał w swojej firmie. Zgłosił się do psychiatry. Miał różne myśli. Nieraz stawał na balkonie i zastanawiał się, czy nie skoczyć z 10. piętra. Dziś przyznaje, że gdyby nie żona, która go pilnowała na każdym kroku, mogło być różnie. Ponieważ lekarze dawali mu około 3 miesięcy życia, przygotował rodzinę na najgorsze. Do dzisiaj najmłodsza, 10-letnia córka, co rano po przebudzeniu biegnie do jego pokoju, żeby zapytać, jak się czuje.

Przez ostatnie lata przestudiował całą dostępną literaturę na temat WZW (wirusowego zapalenia wątroby). Wie o tej chorobie już niemal wszystko. Wie m.in., że wirusowe zapalenie wątroby typu C sporadycznie ujawnia się w formie jawnej klinicznie, np. żółtaczką. Bezobjawowy przebieg sugeruje, że nic złego z nami się nie dzieje. Konsekwencją tego może być przewlekłe zapalenie wątroby, co z kolei może wywołać marskość i raka wątroby.

Eksperci szacują, że WZW C zakażonych jest ponad 700 tys. osób w Polsce, przy czym zdiagnozowanych zostało tylko około 20 tys. przypadków. Pacjenci często żyją w nieświadomości, gdyż chorobie nie towarzyszą żadne objawy, a jeśli już wystąpią, nie są kojarzone z WZW. Głównym źródłem zakażenia jest kontakt z krwią. Wśród grup zawodowych szczególnie narażonych na zakażenie wymienia się chirurgów, stomatologów, pielęgniarki, ratowników medycznych, strażaków i policjantów.

Droga przez mękę

Artur przeszedł 48-tygodniową kurację w szpitalu w Dąbrowie Tarnowskiej. W czasie leczenia poziom wiremii (cząstek wirusa we krwi) spadł z 36 mln do zera, co oznaczało, że zwalczył wirusa. Ale po pół roku badanie znów go wykazało.
- Zdaniem lekarzy mój organizm może zwalczyć wirusa - mówi. - Niestety, nie spełniam norm ponownego zrefundowania, drogiego leczenia przez NFZ. Szansę na przedłużenie życia daje mi więc tylko podjęcie terapii w zagranicznych - specjalistycznych klinikach, co jednak sporo kosztuje.

Jeszcze podczas kuracji stanął przed Wojewódzką Komisją Lekarską MSWiA w Krakowie, która przyznała mu pierwszą grupę inwalidzką, ale nie w związku ze służbą w policji. Po odwołaniu komisja okręgowa zmieniła werdykt, uznając, że inwalidztwo powstało jednak w związku ze służbą. Dwa lata temu został zwolniony z policji.

Zanim dostał odprawę i rentę, popadł w poważne długi. Stanął na nogi dzięki pomocy policyjnych związkowców z Tarnowa, którzy zorganizowali zbiórkę pieniędzy. Chociaż przez kilkanaście lat opłacał składkę ubezpieczenia zdrowotnego, PZU odmówiło mu wypłaty odszkodowania. Okazało się bowiem, że polisa grupowego ubezpieczenia policjantów nie obejmuje WZW typu C i marskości wątroby. To do dzisiaj się nie zmieniło.

- Uwzględnienie tych chorób wiąże się ze znacznym wzrostem składki, którą policjanci opłacają z własnej kieszeni. Ciągle próbujemy negocjować w tej sprawie - przyznaje Janusz Łabuz, szef policyjnych związkowców z Małopolski.

Rozporządzenie ministra spraw wewnętrznych z 1991 r. wskazuje przewlekłe zapalenie wątroby jako chorobę powodującą niezdolność policjanta do służby, a kandydatów eliminuje już na wstępie. W wytycznych ministra i komendanta głównego jest mowa o zabezpieczeniach przeciw HIV i żółtaczkach. A mimo to - jak mówi Artur Lewicki - wiedza na temat tej choroby w komisariatach jest prawie zerowa.

- Przez 13 lat pracy nie pamiętam, żeby były jakieś szkolenia, jak ustrzec się żółtaczki. Owszem, raz czy dwa były szkolenia na temat HIV. Polegało to na rzuceniu kilku broszurek i ulotek na stół, przeczytaniu, podpisaniu i "na ulicę", bo nie ma czasu. Gdy wstępowałem do służby byłem "czysty", mogłem zarazić się tylko w czasie służby. Tak jak większość policjantów, niemal każdego dnia byłem wzywany do nieprzytomnych, zakrwawionych osób leżących na ulicy. Trzeba było sprawdzić, czy człowiek żyje: zbadać puls, dotknąć skroni, niejednokrotnie dotykając jego krwi. Gdybym każdy taki przypadek zgłaszał jako wypadek na służbie, to bym został uznany za osobę chorą psychicznie, bojącą się pracy, a w końcu zwolniony - mówi Lewicki.

Zgodnie z wytycznymi ministra spraw wewnętrznych i komendanta głównego, wszystkie oznakowane radiowozy powinny być wyposażone w zestawy przeciw HIV. - Pamiętam te zestawy: papierowy fartuch, papierowa maseczka na twarz i foliowe rękawiczki do farbowania włosów rozmiar S, których nie można było założyć ponieważ się rozdzierały. Zestawy, które były w ilości sztuk jeden lub dwa na radiowóz. Na wypadek kontroli. Zdekompletowane. Jeśli jakiś policjant ich użył, to później nie było już szans, żeby uzupełnić braki, bo w magazynach ich nie było. To fikcja - mówi Artur Lewicki.
Żeby zdobyć pieniądze na leczenie i przedłużenie życia, wystąpił do sądu z pozwem przeciwko ministrowi spraw wewnętrznych i komendantowi głównemu. Udowadniał, że wbrew własnym wytycznym, nie zapewnili mu dostatecznego zabezpieczenia w środki ochrony, co doprowadziło do zakażenia i w konsekwencji do zrujnowania zdrowia. Sąd Okręgowy w Tarnowie odrzucił jednak pozew o odszkodowanie. Główny argument był następujący: nie udowodnił, kiedy dokładnie został zakażony, bo nie zgłosił tego zdarzenia zaraz po interwencji - jako wypadku w służbie. Sąd Apelacyjny w Krakowie utrzymał ten wyrok w mocy i zasądził od Lewickiego na rzecz Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa 5,4 tys. zł - tytułem zwrotu kosztów postępowania apelacyjnego, które okazało się bezzasadne.

- Dostałem kopniaka, aby na przyszłość nie podnosić ręki na "władzę". Mam żonę i dwoje dzieci na utrzymaniu. Do tego dochodzą koszty leków i diety. Nie jestem w stanie pokryć kosztów postępowania, wolę odsiedzieć należność. W ten sposób z pokrzywdzonego mam szansę stać się skazanym przestępcą - mówi były policjant.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski