Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Elegancki upiór z Krakowa

Redakcja

Pitaval

Obrońca eleganckiego mordercy naradza się ze swym klientem przed kolejną rozprawą Fot. archiwum

Reżyser Krzysztof Lang zbiera pieniądze na nakręcenie filmu o jednym z największych seryjnych morderców w historii powojennej Polski - Władysławie Mazurkiewiczu. "Pięknego Władzia", tropionego przez młodego milicjanta, Karskiego, ma zagrać Piotr Adamczyk.

Historia morderstw dokonanych przez Mazurkiewicza rozpoczyna się jeszcze w czasie II wojny światowej. Morderca przyznał, że do roku 1955 pozbawił życia ponad 30 osób. Unikał podejrzeń, dzięki zażyłym kontaktom z funkcjonariuszami UB. Jednak nawet jego musiała kiedyś dopaść sprawiedliwość. Początek końca krwawej kariery zbrodniarza nastąpił wskutek niecodziennego zdarzenia...

Kula w głowie

26 września 1955 roku, kilka dni po powrocie z Zakopanego, Stanisław Ł. przyszedł do lekarza, skarżąc się na ból głowy. Zdjęcie rentgenowskie i skalpel chirurga ujawniły tkwiący w czaszce pocisk pistoletu Walther, kaliber 5,6 mm.

Pracownicy szpitala zawiadomili milicję, a Ł. ból głowy skojarzył z dziwnym wydarzeniem podczas niedawnej, samochodowej wycieczki do Zakopanego. Wybrał się na wyprawę z właścicielem luksusowego opla, Władysławem Mazurkiewiczem. Podczas powrotu do Krakowa śpiącego mężczyznę obudził huk i ból czaszki. Hałas i ranę na potylicy Stanisława Ł., Mazurkiewicz wytłumaczył wybuchem "żabki", petardy, którą miał rzucić, by zrobić koledze dowcip.

Milicja szybko wpadła na trop przestępcy, który początkowo nie przyznawał się do postrzelenia Stanisława Ł., twierdząc, że tego dnia nie przebywał w Zakopanem.

Milicjanci przeszukali jego dom, natrafiając na broń podobną do tej, z jakiej postrzelono Ł., ale dopiero rewizja w garażu odsłoniła prawdziwe oblicze jednego z najgroźniejszych seryjnych morderców w powojennej historii Polski, nazwanego przez ówczesna prasę "krakowskim upiorem".

"Urodził się nam bandyta"

Władysław Mazurkiewicz urodził się 27 czerwca 1911 roku w Krakowie. Jego ojciec pracował w drukarni, matka zmarła trzy lata po urodzeniu syna. "Kończy szkołę podstawową, a potem gimnazjum. Chce zostać prawnikiem i podejmuje studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Częściej jednak niż na uczelni bywa w kawiarniach. Nałogowo gra w karty. Nawiązuje kontakty z półświatkiem. Po porzuceniu studiów odbywa czynną służbę wojskową na kursie dywizyjnych podchorążych. Zostaje oficerem rezerwy. W tym charakterze bierze udział w kampanii wrześniowej. Na tym jednak kończy się jego obrona ojczyzny" - tak opisuje młodzieńczy okres życia Mazurkiewicza prof. Bogusław Sygit w książce "Kto zabija człowieka... Najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce".

O tym, jak przeżył okres wojny, wypowiadał się prokurator Piątkiewicz, który był głównym oskarżycielem podczas procesu. "W cieniu tragedii narodu żyje jak żółw w swej skorupie. Zasmakował w brutalnych metodach faszystowskich oprawców, które później będzie przez szereg lat stosował. W obozach koncentracyjnych giną ludzie, majaczą cienie szubienic, a na ulicach rozlegają się salwy plutonów egzekucyjnych. W warunkach grozy naród walczy o wolność, a Mazurkiewicz nawiązuje kontakty z volksdeuschką Barbarą Gundlach i gestapowcem Arnoldem Rudolfem. Uzbrojony w zaświadczenie, że jest fryzjerem gestapo - swobodnie chodzi ulicami, jeździ niemieckimi tramwajami, handluje, używa życia" - czytamy na łamach "Dziennika Polskiego" mowę oskarżyciela podczas procesu z 1956 roku.

"Do mordercy pan chcesz jechać?"

Jesteśmy w kamienicy przy placu Biskupim 14, gdzie mieszkał morderca. Solidne, drewniane drzwi skutecznie wytłumiają dźwięki dochodzące z mieszkań. Za oknem widać zaniedbany ogród i figurkę Matki Boskiej, zasłoniętą przez uschnięte badyle.

W lokalu, w którym ponad 60 lat temu mieszkał Mazurkiewicz, nikt nie odpowiada na pukanie. Dopiero ktoś daje znak życia, odpowiadając: - Kto tam? Duże, drewniane drzwi uchylają się ciężko, powoli. Widać głowę kobiety, która na hasło "Mazurkiewicz", odpowiada, że zna tę historię, ale bardziej z opowiadań, bo wprowadziła się tu kilka lat po procesie mordercy. - Jeszcze wiele lat później ludzie nazywali naszą kamienicę "Domem mordercy", taksówkarze słysząc, że ktoś chce jechać na Biskupią 14, mówili "Do mordercy pan chcesz jechać?". Wspomina, że jeszcze do lat 70. w mieszkaniu zabójcy przebywała kobieta, z którą łączyły go za życia mocne więzi. - Ludzie nie dawali jej spokoju. Ciągle wytykali znajomość z upiorem, aż w końcu się wyprowadziła - opowiada kobieta, przypominając sobie również, że jeszcze kilka lat temu mieszkała tu osoba, która mijała się z Mazurkiewiczem na klatce schodowej. - Chyba wyprowadziła się do domu spokojnej starości...

Po kilku nieudanych próbach telefonicznych słyszę głos kobiety, która sześćdziesiąt kilka lat temu była sąsiadką najniebezpieczniejszego mordercy Krakowa. Wspomina, że człowiek, który przyznał się do zabicia 30 osób, był na co dzień małomówny. - Typ mruka, który przechodził i nigdy się nie odezwał. Nigdy z nim nie rozmawiałam, bo zachowywał się jak gbur, który zadaje się tylko z ludźmi z własnego towarzystwa - mówi, dodając, że ani przed schwytaniem zabójcy, ani później nikt w domu nie rozmawiał na jego temat. - Ludzie bali się mieć cokolwiek wspólnego z tym człowiekiem. Dobrze wiedziano, że ten, kto interesuje się Mazurkiewiczem, może mieć poważne kłopoty. On mało mówił, o nim też rzadko się mówiło.

"Piękny Władziu"

Z lektury materiałów na temat Mazurkiewicza wynika, że po wyjściu z domu mruk zamieniał się w amanta rodem z przedwojennego filmu. Wyłania się obraz eleganckiego człowieka, obracającego się w towarzystwie podwawelskiego wielkiego świata. Kobiety mówiły o nim "piękny Władziu", a ci, którzy spędzali czas w jego towarzystwie, zawsze mogli liczyć na uregulowanie rachunku przez człowieka, o którym, nawet po wykryciu jego zbrodni, mówiło się "elegancki morderca". - Bez pana Władzia w Krakowie nie mogła odbyć się żadna szanująca się impreza. Wszędzie tam, gdzie były pieniądze i kosztowności, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki zjawiał się Mazurkiewicz. Kobieta z jego kręgu zapytała kiedyś z wyrzutem swego męża, dlaczego Władzia na wszystko stać, a nas nie. Kiedy prawda o Mazurkiewiczu wyszła na jaw, mąż zapytał ją, czy teraz chce również wiedzieć, dlaczego "Władzia" było na wszystko stać - mówi Witold Horwath, pisarz i scenarzysta, który planował napisanie książki o Mazurkiewiczu, ale po kilku rozdziałach stwierdził, że krakowski morderca jest postacią zbyt płytką i mało wyrazistą. - W mojej książce Mazurkiewicz miał być zadufanym w sobie, dumnym z kwiecistego języka elegancikiem, którego sposób wysławiania się był tak naprawdę parodią złotoustej mowy. Narrację miał prowadzić w pierwszej osobie sam Mazurkiewicz, jednak po zapisaniu kilku rozdziałów okazało się, że morderca jest tak naprawdę mało ciekawą osobą, która nie przeżywa żadnego konfliktu wewnętrznego. Mordował ludzi dla pieniędzy, bez rozliczania się z własnym sumieniem. Nic poza możliwością szybkiego wzbogacenia się nie pchało go do zabójstw - twierdzi Horwath, dodając, że Mazurkiewicz w swojej działalności nie wykazywał się chłodnym opanowaniem. - Kiedy strzelał Stanisławowi Ł. w głowę, prawdopodobnie nie mógł na to patrzeć i zamknął oczy, co mogłoby tłumaczyć, że ofiara przeżyła. Był po prostu tchórzem.

Czy powstanie film o Mazurkiewiczu?

"Elegancki morderca" nie doczekał się zapisania swoich niesławnych wyczynów na kartach powieści ani na taśmie filmowej, choć scenariusz powstał już kilka lat temu. Film nie został zrealizowany, ponieważ, jak twierdzi reżyser Krzysztof Lang, nikt nie chce wyłożyć sześciu milionów złotych na mało popularny w Polsce kryminał.

Andrzej Gołda, autor scenariusza, stworzył mroczną opowieść osnutą na faktach z życia Mazurkiewicza. W scenariuszu milicjant ścigający mordercę wplątuje się w grę z człowiekiem, którego chroni aparat bezpieczeństwa ówczesnej władzy. Autor koncepcji filmu przedstawił zabójcę jako przystojnego 42-latka w idealnie dopasowanym garniturze z brylantową spinką w krawacie. Na jego ręku błyszczy drogi zegarek i rodowy sygnet. W pewnym momencie ścigający złoczyńcę funkcjonariusz sam staje w obliczu oskarżenia, ale o co i z jakiego powodu, tego być może, dowiemy się niebawem.

Ponadto scenarzysta podejmuje próbę wytłumaczenia motywu morderczych zbrodni Mazurkiewicza, wskazując na jego stosunki z żoną. - W mojej opowieści Mazurkiewicz jest chorobliwie zakochany w kobiecie, której nie potrafi zaspokoić seksualnie. Mimo że w towarzystwie uchodzi za kobieciarza, w rzeczywistości to impotent, który zrabowanymi precjozami próbuje zastąpić partnerce swoją niemoc - tłumaczy Andrzej Gołda.

"Niedługo wszyscy się tam spotkamy"

Wróćmy do faktów tworzących obraz kilkuletniej krwawej działalności największego mordercy Krakowa.

W toku śledztwa ustalono, że pierwszą próbę zbrodni "Upiór krakowski" podjął jeszcze w czasie wojny. Mazurkiewicz zaproponował Tomaszowi B., ukrywającemu się przed Niemcami oficerowi Wojska Polskiego, korzystną sprzedaż dolarów.

Zbliżając się do Woli Justowskiej, gdzie miało dojść do transakcji, poczęstował go kanapką, w której była silna trucizna. Niedoszła ofiara przeżyła tylko dlatego, że po wyczuciu dziwnego smaku schowała kanapkę, a przed Mazurkiewiczem, wyczekującym śmiertelnych efektów posiłku, udawała martwą.

Kolejne ofiary nie miały tyle szczęścia. Mordercy udowodniono pozbawienie życia sześciu osób, w tym dwóch sióstr, których ciała zakopał w swoim garażu. Przy ekshumacji sióstr de Laveaux, obecny był ich morderca. Na pytanie, czy poznaje zwłoki, miał odpowiedzieć, że nie. Dopiero po zaproponowaniu wyjęcia knebla z ust ofiar, Mazurkiewicz powiedział, że nie trzeba, po czym, robiąc się szarozielony na twarzy, odwrócił się i odszedł chwiejnym krokiem pod eskortą milicji. W toku postępowania sądowego przyznał się do 30 zabójstw.

W ciągu 10 dni procesu przez salę sądową przewinęło się ponad 100 świadków, którzy przedstawili sędziemu prawdziwą litanię oskarżeń. Publiczność wymieniała się między sobą biletami wstępu na rozprawę, aby choć przez chwilę spojrzeć w oczy Mazurkiewicza. "Ci mają zdrowie - mówi się o tłumach czekających całymi godzinami przed sądem na krótką chwilę wsiadania zbrodniarza do karetki więziennej" - relacjonował proces na łamach "Dziennika Polskiego" Władysław Cybulski.
Według niezależnych obserwatorów proces był kompromitacją i farsą. Świadkowie bali się mówić. "Dominantą tego procesu jest dźwięk złota, ponury blask brylantów i płaski odgłos kart. To złoto jest przyczyną, że zamykają się usta wielu świadkom. Ten fakt upoważnia obronę do stwierdzenia, że proces z jednej strony jest procesem Molocha, z drugiej strony procesem niedomówień i świadków bez adresu" - mówił podczas ostatnich rozpraw prokurator Piątkiewicz.

Obrońcą Mazurkiewicza był Zygmunt Hofmokl-Ostrowski, który usilnie chciał przekonać sędziego, że jego klient zabijał osoby niepełnowartościowe w socjalistycznym społeczeństwie.

Pomimo starań adwokata morderca został skazany na najwyższą karę - śmierć przez powieszenie. Podczas wykonywania wyroku Mazurkiewicz miał zwrócić się do uczestników egzekucji: "Do widzenia, panowie, niedługo wszyscy się tam spotkamy."

Marcin Banasik

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski