Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Meteoryt Tunguski, czyli sto lat wciskania kitu

BAJA
30 czerwca 2011 roku minęło dokładnie sto trzy lata od czasu, kiedy to w roku 1908 roku, wcześnie rano, na pustkowiach środkowej Syberii, nad rzeką Podkamienna Tunguska, doszło do nieprawdopodobnego wręcz wybuchu.

Czegoś takiego spodziewał się Leonid Kulik. Na zdjęciu krater po uderzeniu wielkiego meteorytu. Arizona. USA

Szymon Kazimierski

Wybuch powalił ponad 2000 kilometrów kwadratowych tajgi. Na tym obszarze zginęło wszystko, co żywe. Rośliny, ludzie i zwierzęta. Fala sejsmiczna, wywołana wybuchem dwukrotnie obiegła kulę ziemską i została zarejestrowana przez wszystkie ośrodki sejsmiczne na świecie! Sejsmografy Irkucka i Taszkientu zanotowały czas, w którym nastąpił wybuch. Była to godzina siódma, siedemnaście minut i jedenaście sekund czasu miejscowego.


Leonid Kulik

Niewyjaśniona tajemnica gigantycznej eksplozji

Stacje meteorologiczne odnotowały z kolei silną falę wzrostu ciśnienia atmosferycznego, podobnie jak fala sejsmiczna, obiegającą ziemię dookoła! Słup ognia osiągnął w miejscu wybuchu wysokość 20 kilometrów! Na miejscu, gdzie początkowo stał słup ognia, pojawiła się gigantyczna chmura, podobna do znanego nam, atomowego grzyba! Podmuch gorąca zapalał lasy i demolował siedziby ludzkie! Huk wybuchu słyszany był na powierzchni ponad miliona kilometrów kwadratowych, w promieniu około tysiąca kilometrów od epicentrum! Na dwadzieścia kilometrów od miejsca wybuchu huk miał taką siłę, że wszyscy przebywający tam ludzie zostali na pewien czas pozbawieni słuchu! Kilka minut po wybuchu powstała burza magnetyczna. Magnetometry pokazywały na terenie wybuchu drugi biegun północny! Maszynista pociągu kolei transsyberyjskiej, koło miejscowości Kańsk, oddalonej od miejsca wybuchu o 800 kilometrów, musiał zatrzymać pociąg w obawie, że pociąg spadnie z rozedrganych i wibrujących szyn. Na rzece Angarze powstała gigantyczna fala, tak wysoka, że niosła ze sobą pnie drzew z porozrywanych tratw USTAWIONE PIONOWO! Na rejon tunguski spadł czarny deszcz. Przez wiele dni po wybuchu obserwowano tak zwane białe noce w wielu miejscowościach Azji i Europy. Światło było tak silne, że można było przy nim czytać i robić zdjęcia.

Takie niesamowite wydarzenie, zdawałoby się, postawi całą światową naukę na nogi i najświetniejsi matadorzy najróżniejszych specjalności naukowych natychmiast zajmą się wyjaśnianiem tego zaskakującego zjawiska. Tak by się mogło wydawać, ale nic takiego się nie stało. Jakoś nikt nie kwapił się do zbadania fenomenu na miejscu jego powstania, nikt nie nagabywał rządu rosyjskiego o pozwolenie udania się w głąb tajgi i na dobrą sprawę nie było nawet ustalone konkretne miejsce, gdzie nastąpił wybuch. Wiedziano tylko, że wybuch nastąpił gdzieś za ostatnią zamieszkałą wioską, bardziej może faktorią kupiecka niż wioską, zwaną Wanawara. Faktoria trudniła się głównie handlem z plemionami Tunguzów, zwanych też Ewenkami, żyjących luźnymi grupami w głębi tajgi. W języku miejscowego plemienia Ewenków anawari, znaczy handlować.
Bezludna i bezdrożna tajga nie jest miejscem odwiedzanym chętnie. Szczególnie bezludna tajga w roku 1908, a więc kilka lat po wojnie z Japończykami i krwawo stłumionej rewolucji. Ryzyko związane z taką wyprawy było naprawdę poważne. Rząd rosyjski bynajmniej nie był zainteresowany badaniami i zjawiskiem zajmowali się tylko dziennikarze, głównie dziennikarze nie rosyjscy. Naukowcy, nie mając podstawowych danych z miejsca wybuchu, ani nawet relacji świadków, obserwujących wybuch, tylko spekulowali w oparciu o dające się obserwować już poza Rosją objawy i skutki eksplozji.


Iść po takim terenie było piekielnie trudno

Nie powinno się, nie znając okoliczności, w jakich nastąpił wybuch, tylko teoretycznie rozważać, co mogło spowodować taką gigantyczną eksplozję, tym bardziej, kiedy siedzi się o dobrych kilka tysięcy kilometrów od miejsca wydarzenia. Ale tak właśnie robiono. Trzeba wszakże przyznać, że to dziennikarze, nie naukowcy obwieścili światu, że na Syberii spadł ogromny meteoryt. Meteoryt został po prostu wymyślony, bo wydawało się, że tak wielki wybuch mógł spowodować tylko upadek ogromnego meteorytu. Nikt z naukowców i dziennikarzy nie pofatygował się, by odwiedzić miejsce eksplozji, lub choćby tylko faktorię Warnawara. No i tak zostało. Cały świat już „wiedział”, że na Syberii spadł ogromny meteoryt. Ba! Opisano nawet jego skład chemiczny, a na podstawie zniszczeń, jakich dokonał, określono jego wagę. Natchnieni chyba Duchem Świętym obliczyli, że jest to bryła żelaza i niklu, mająca masę około miliona ton!!

Burza natchnionych umysłów powoli cichła, bo rozpoczęła się pierwsza wojna światowa i ludzie mieli teraz na głowie inne problemy. W Rosji wojna przedłużyła się dodatkowo o rewolucję październikową, interwencję obcych wojsk i wojnę polsko-bolszewicką. Nikt już nawet nie pamiętał o jakimś tam meteorycie, który spadł na Syberii. Aż pewnego dnia przypomniano sobie o nim.

To nie był wybuch meteorytu

W roku 1921 ruszyła ekspedycja dowodzona przez młodego naukowca Leonida Kulika, mająca za zadanie zdobycie informacji o miejscu upadku meteorytu. Wbrew potocznemu mniemaniu, ekspedycja nie miała charakteru naukowego. Jej celem było odnalezienie owego miliona ton żelaza, jakie stanowić miała masa meteorytu. Rosji radzieckiej potrzebne były surowce!
Podczas tej wyprawy ekspedycja nie dotarła na miejsce wybuchu, ale zlokalizowano go dość dokładnie. Spisano też relacje żyjących świadków owego nadzwyczajnego zdarzenia sprzed 13 laty. Jakie miały znaczenie owe, wydawałoby się mocno nieaktualne relacje, jak też i te wcześniejsze, znajdowane w prasie lokalnej, dowiecie się Państwo niebawem.


Dochodzimy do centrum wybuchu. Zaczyna się las „słupów telegraficznych”

Następna wyprawa Kulika ruszyła dopiero w roku 1927. Znowu spisywano zeznania świadków, tym razem już mieszkańców Wanawary. Udało się ustalić miejsce, gdzie nastąpił wybuch. Aby się tam dostać, ekspedycja musiała pokonać jeszcze 60 kilometrowy odcinek ciężkiej drogi przez tajgę.

Gdy tam dotarli, stanęli osłupiali. Przed nimi, aż do horyzontu, rozciągał się obszar powalonego lasu. Drzewa leżały na ziemi, czasem złamane, czasem wyrwane z korzeniami. Jakaś potworna siła ułożyła je równiutko jedno obok drugiego, a wszystkie w tym samym porządku. Wierzchołki drzew ułożone były w kierunku południowym, a wyrwane korzenie wskazywały północ. Potem obliczono, że na obszarze 2150 kilometrów kwadratowych powalonej tajgi, leżało 30 milionów drzew. Idąc dalej, natrafiono na strefę drzew wypalonych pożarem. Nie był to zwykły pożar lasu. Widać było, że drzewa zapaliły się wszystkie na raz od potwornego gorąca, jakie spadło na nie z góry. Strefa pożaru, to obliczone później 200 kilometrów kwadratowych.

I wreszcie – zaskoczenie! Sam środek strefy wybuchu. Nie było powalonych drzew! Wszystkie drzewa stały pionowo, ale pozbawione gałęzi i kory. Las słupów telegraficznych! Potworny wybuch zadał uderzenie idące pionowo, z góry w dół, obrywając z pni drzew wszystkie elementy choć trochę tylko wystające i dające opór fali uderzeniowej. Znaczyło to, że eksplozja odbyła się nie na ziemi, a w powietrzu! Nad ziemią! Nigdzie, wobec tego, nie było krateru, powstałego po uderzeniu meteorytu o ziemię! Szukano tego krateru bardzo zawzięcie, a jego po prostu, zwyczajnie nie było!

Należało dać sobie spokój z meteorytem. Wymyślonym, przypomnę, przez dziennikarzy. Tu wybuchło coś zupełnie innego. Dziwne stało się zachowanie Leonida Kulika. Przecież widział na własne oczy, że nie mógł tu spaść meteoryt, a mimo to, Kulik nadal szukał METEORYTU! Nie dochodziło do niego, że opowieści o meteorycie wzięły się tylko z przypuszczeń, jakie poniekąd same narzucały się wszystkim zaraz po eksplozji. Może mu chodziło o ten milion ton żelaza dla radzieckich hut, jakie był winien kierownictwu partyjnemu? W każdym bądź razie, Kulik szukał meteorytu aż do roku 1939.

Nie był przy tym sam. Inni „miłośnicy” meteorytu, stawali na głowie i wymyślali najprzeróżniejsze wersje wydarzeń, aby tylko tłumaczyło to obecność w katastrofie jakiegoś, już może nie żelaznego, to chociażby kamiennego meteorytu. Tylko każda taka piękna teoria zupełnie nie pasowała do relacji świadków katastrofy, a tych relacji zebrało się w końcu bardzo dużo. Ponad pięćset.
Kto z Państwa widział spadający meteoryt (pospolicie zwany spadającą gwiazdą) ten wie, że spadek meteorytu odbywa się bardzo szybko. Tymczasem relacje świadków mówiły o powolnym opadaniu obiektu. Przytoczę fragment takiej relacji, którą podała gazeta z Irkucka. Owego pamiętnego ranka 1908 roku mieszkańcy rejonu nad Tunguzką widzieli „wielki świecący obiekt, o blasku tak silnym, że nie można go było obserwować gołym okiem... Przez jakieś dziesięć minut przedmiot ten opadał ruchem powolnym, miał zaś formę świecącej rury, to znaczy kształt wyraźnie cylindryczny...”_. _Widział ktoś rurowaty meteoryt, opadający powoli przez całe dziesięć minut?


Zdjęcia robione przez Leonida Kulika. Tajga powalona wybuchem

Czy naukowcy, zajmujący się „meteorytem tunguskim”, nie znali tej relacji? Przecież nie była ukryta i każdy mógł ją sobie przeczytać. Podobnie jak i te kilka setek podobnych relacji innych świadków, spisanych w różnym okresie czasu. Więc nasi naukowcy, albo zaniedbali podstawową zasadę badania czegokolwiek mówiącą, że na początku należy zapoznać się ze wszystkim, co dotyczy badanej sprawy, albo wiedząc o tych relacjach, po prostu je zignorowali, jako niepasujące do ich założeń, a przecież wiadomo, że porządny badacz nie ma prawa stawiać sobie założeń ograniczających go w działaniach i przemyśleniach.

Przytoczona przeze mnie relacja świadków rozprawia się ze wszystkimi wielce uczonymi teoriami, które powstawały jedna po drugiej chyba tylko po to, aby udowodnić, że wtedy, nad tajgą zdarzyło się coś absolutnie zwykłego, naturalnego, nawet banalnego. Ot! Zwykła eksplozja meteorytu. Potem, kiedy meteorytu nie można już było utrzymać za żadne skarby, miały kolejno eksplodować: kometa, „czarna dziura”, antymateria i eksplozja chmury gazu ziemnego, jaka wydostała się cudownym przypadkiem z pod warstwy gruntu. Wszystkie te eksplozje miały chyba zasłonić eksplozję prawdziwą, bo świadkowie zgodnie twierdzili, że obiekt lecący dotąd spokojnie z południa na północ nagle zatrząsł się od kilku silnych detonacji, buchnął płomieniami i teraz już zaczął opadać bardzo szybko.

Proszę Państwa! Odnoszę wrażenie, że ktoś tu nam „wciska kit”. Według nauki uznanej za oficjalną, nad Syberią pokazał się pojedynczy świetlisty obiekt kosmiczny, który z ogromną szybkością przeleciał nad ziemią po jednej linii prostej, by następnie eksplodować nad bagnami Podkamiennej Tunguskiej.

Natomiast według świadków, obserwujących zjawisko, obiekt nie tylko leciał stosunkowo wolno, to jeszcze ZMIENIAŁ SZYBKOŚĆ I KIERUNEK LOTU!! Chcąc uwierzyć w którąś z oficjalnych wersji wypadków, podawanych przez naukowców (a wersji tych jest niemało), należałoby zignorować relacje naocznych świadków wybuchu. Czy wolno nam pozwolić sobie na taką nonszalancję? Relacji indywidualnych obserwatorów jest tak dużo, że niemożliwe wydaje się, aby wszyscy oni umówili się, że tak właśnie będą nas okłamywać.

„Jeśli staramy się rozwiązać sprawę tajemnicy tunguskiej, nie wolno ograniczać się do czysto abstrakcyjnych matematycznych rozważań. Musimy odrzucić te rozwiązania, które są niezgodne z danymi pochodzącymi z obserwacji" – to słowa jednego z ekspertów, zajmującego się zagadką „meteorytu tunguskiego”.

Relacje świadków i wyniki badań naukowych

Popatrzmy, co mówią świadkowie, bo kiedy uważnie przeanalizuje się ich relacje, okaże się, że albo obserwowali oni jeden obiekt kosmiczny MANEWRUJĄCY PO NIEBIE, albo obserwowali manewry DWÓCH obiektów kosmicznych, które to manewry zakończyły się ZESTRZELENIEM jednego obiektu przez drugi!
Ogólnie biorąc, inne są relacje obserwatorów z okolic Angary, a inne z okolic Dolnej Tunguskiej.

Badający te rozbieżności profesor Astapowicz, naniósł jak gdyby relacje świadków na zachowany zapis drgań sejsmicznych podczas wybuchu i dokładnie opisane przez Kulika, dość świeże w jego czasach ślady katastrofy. Dało mu to obraz obiektu lecącego z południa w odchyleniu o 10 stopni na zachód od linii południka. Tymczasem powalenie drzew w pobliżu miejsca wybuchu, ale i relacje świadków miejscowości Preobrażenka sugerują, że tuż przed wybuchem, obiekt poruszał się ze wschodu w odchyleniu 115 stopni od południka!

Badania te kontynuował profesor Feliks Ziegel (wtedy jeszcze docent), który ostatecznie podał, że obiekt kosmiczny leciał z południa aż do wioski Kieżma, następnie zakręcił pod kątem 70 stopni na wschód, by po przeleceniu 300 kilometrów, koło miejscowości Preobrażenka, tym razem, pod kątem 120 stopni zakręcić na zachód. Po wykonaniu tego zakrętu i po przeleceniu następnych 300 kilometrów, obiekt eksplodował. Szybkość poruszającego się obiektu była wyraźnie mniejsza niż szybkość, jaką osiągają meteoryty, (ale i komety, „czarne dziury” i cała ta bełcząca nam w głowach menażeria). Profesor obliczał szybkość obiektu na około 2500 kilometrów na godzinę (700 metrów na sekundę), podczas gdy meteoryty poruszają się z prędkością około 15 – 20 kilometrów na sekundę!

Tak został opisany lot obiektu w płaszczyźnie horyzontalnej, czyli, jak to się mówi – w azymucie. Trzeba dodać, że obiekt zmieniał też swoje położenie w płaszczyźnie pionowej, pospolicie mówiąc – w elewacji. Początkowo podchodził do ziemi pod kątem 10 – 20 stopni względem płaszczyzny horyzontu, by przejść na kąt 30 – 35 stopni i wreszcie 40 – 45 stopni. Tak nie latają meteoryty! Tak latają obiekty sztuczne, czyli statki kosmiczne!

Nieortodoksyjni naukowcy poczęstowali więc swych ortodoksyjnych kolegów nie byle jakim pasztetem. Mają też w zanadrzu pasztet jeszcze lepszy, bo uzyskane przez nich informacje dają się zinterpretować jeszcze w inny sposób.

Rosyjski astrofizyk B. J. Lewin uważa, że obiekt został zaobserwowany po raz pierwszy, gdy był na wysokości około 130 kilometrów w chwili, kiedy przekraczał wejście do tak zwanego „korytarza atmosferycznego”, czyli bardzo precyzyjnie określonego kąta, pod którym pojazd nadlatujący z kosmosu musi wejść w ziemską atmosferę, jeśli nie chce się od niej odbić, jak odbija się „kaczka”, czyli płaski kamyk rzucony skośnie na wodę, lub spalić się na popiół w potwornej temperaturze tarcia o ziemską atmosferę. W chwilę po wejściu w „korytarz”, statek zaczyna mocno świecić, przez co przypomina swym wyglądem meteoryt. I teraz następuje znamienne rozdzielenie się relacji świadków wydarzenia na wyraźne dwie grupy. Świadkowie, którzy robili obserwacje od strony południa widzieli duży, cylindryczny obiekt świecący jaskrawym światłem, białym lub niebieskim, który kierował się z południa na północ. Zaś świadkowie, będący na wschód od miejsca katastrofy widzieli obiekt mniejszy, mniej jaskrawy, czerwony, o kształcie kulistym, lub „przypominającym łuskę pocisku”. (Czy ma to oznaczać kształt łuski rosyjskiego naboju karabinowego, czyli też walec, ale silnie przewężony w części przedniej?)

Dwa statki kosmiczne?

Takie opisy mogą sugerować obecność dwóch obiektów kosmicznych. Tym bardziej, że są świadkowie, utrzymujący, iż po wybuchu jednego z tych obiektów, drugi z nich oddalił się z ogromną szybkością i zniknął gdzieś na niebie. Wyglądało to na zestrzelenie tego wielkiego, cylindrycznego – powiedzmy to wreszcie – pojazdu, przez pojazd mniejszy. Wielki pojazd robił wrażenie trafionego. Gwałtownie opadał, rozgrzewając się aż do słonecznego żaru.
Świadkowie twierdzili, że początkowo, zanim na wielkim statku nastąpiła seria wybuchów, słychać było tylko furkot podobny do furkotu skrzydeł przestraszonego ptactwa. W tym miejscu bardzo dobrze rozumiem świadków! Taki właśnie furkoczący dźwięk wydają nadlatujące pociski artyleryjskie. Ten dźwięk słyszałem wielokrotnie. Powstaje on podczas szybkiego przedzierania się przez atmosferę ciężkiego kawałka materii. Pocisk z działa słyszy się na kilkadziesiąt metrów. Lecący nad Tunguską gigant mógł być słyszany nawet na setki kilometrów.

Trafiony statek wybuchł raz, dość wysoko, a potem, już dużo niżej, nastąpił jeszcze jeden wybuch. Wreszcie los statku przypieczętował gigantyczny, roznoszący wszystko na atomy, wybuch jądrowy. Stąd słup ognia, potworny huk, grzyb atomowy, zaburzenia magnetyczne i czarny deszcz. Zupełnie, jak nad Hiroszimą. Ale setki razy silniej, niż nad Hiroszimą! To wydarzenie jest utrwalone nie tylko w opisach świadków, ale ma swoje odbicie w „rysunku”, utworzonym przez powalone drzewa. Widać na nim eksplozję pojazdu, ale widać tam też uderzenia DWÓCH FAL CZOŁOWYCH! To uwiarygodnia pojawienie się nad tajgą dwóch obiektów. Jeden z nich nadleciał z południowego wschodu i leciał w kierunku północnego zachodu, a drugi ze wschodu na zachód!

O ile koncepcja dwóch statków kosmicznych jest całkiem nowa, to sam pomysł eksplozji rakiety kosmicznej, pochodzącej z jakiejś nieznanej ludziom cywilizacji, jest dość stary. Taką hipotezę postawił w roku 1947 rosyjski inżynier i pisarz Aleksander Kazancew. Według Kazancewa, wybuch mógł być wynikiem awarii napędu atomowego statku kosmicznego. Faktycznie. Sam obraz eksplozji, jak i jej skutki, najbardziej odpowiadają eksplozji nuklearnej. Ściślej, eksplozji bomby wodorowej.

Wiadomo, że wybuch nastąpił nad ziemią. Posługując się obrazem zniszczeń, jakich ten wybuch dokonał, starano się odgadnąć siłę wybuchu i wysokość, na jakiej wybuch nastąpił. Oceny siły wybuchu okazały się bardzo różne u różnych autorów. Najwięcej ocen zamyka się w granicach 30 – 50 megaton trotylu. Ale są też i takie – od 9 do 15 megaton. Można z tego wyprowadzić średnią, która będzie określała siłę wybuchu na 10 – 40 megaton trotylu, czyli siłę wybuchu 500 do 2000 bomb atomowych rzuconych na Hiroszimę!

Badaczom łatwiej było ocenić wysokość, na jakiej nastąpiła eksplozja. Miało to nastąpić na wysokości około 5 – 8 kilometrów nad ziemią.

Podstawowym atutem przeciwko hipotezie atomowego wybuchu na statku kosmicznym jest fakt, że okolice katastrofy wydają się być nienapromieniowane. To znaczy, teraz nie stwierdza się tam napromieniowania. Nie wiem, czy to aby jest jakimś argumentem, zważywszy, że od czasu wybuchu minęło już 100 lat. Zaraz po eksplozji mówiło się o mutacjach roślin i zwierząt, więc na terenie wybuchu było jakieś promieniowanie. A to, że szybko zanikło? - Skąd możemy wiedzieć, jaki materiał nuklearny eksplodował wtedy nad Tunguską? My też mamy bomby „czyste” i „brudne”, a gdzie nam jeszcze do lotów międzygwiezdnych. Nie przystawiajmy więc naszej techniki do techniki kosmitów, to znaczy, nie oceniajmy ich według naszych norm, bo wyniki takich porównań mogą być dla nas żałosne.

Stało się to, co się stało. Pozostało nam miejsce po wybuchu, a ogromne zniszczenia, jakie wybuch wywołał, widoczne są nawet dzisiaj. Być może, że są to ślady działań wojennych, a my widzieliśmy ostatni akt tych zmagań.

Katastrofa tunguska może nam tłumaczyć dziwne zjawiska, jakie pojawiały się na niebie, na wiele dni przed tą katastrofą. Bo wtedy, w przestrzeni nad nami, zaczęło się coś dziać.

Początek wydarzeń przypada na dzień 17 czerwca 1908 roku. Na niebie zaczęły pojawiać się jaskrawe światła, kolorowe zorze polarne. Ciemności nocne rozświetlały srebrne obłoki. Dziwne to były obłoki. Długie, wąskie, układające się rzędami. Ciągnące się ze wschodu na zachód. Od dnia 27 czerwca wszystkie te objawy bardzo się nasiliły. Na ziemię zaczął spadać grad meteorytów. Raz po raz spadały duże bolidy. Może były to po prostu szczątki rozbitych maszyn? Czyżby tam, nad nami, w przestrzeni, już wtedy trwała walka?

Szymon Kazimierski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski