Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wtedy krzyknęła: "O Boże! Tam był mój ojciec"

KAR
Wojciech Korowajczyk (po prawej) z bratem Władysławem na cmentarzu w Katyniu przy tablicy upamiętniającej ich ojca zamordowanego tam w 1940 roku. Zdjęcie zostało wykonane 10 kwietnia 2010 roku. Fot. Archiwum prywatne
Wojciech Korowajczyk (po prawej) z bratem Władysławem na cmentarzu w Katyniu przy tablicy upamiętniającej ich ojca zamordowanego tam w 1940 roku. Zdjęcie zostało wykonane 10 kwietnia 2010 roku. Fot. Archiwum prywatne
ROK PO KATASTROFIE. WOJCIECH KOROWAJCZYK z Myślenic był 10 kwietnia 2010 w Lesie Katyńskim. Dzisiaj wraca do tamtych wydarzeń. Od kogo się dowiedział, jaka panowała atmosfera, czy znał którąś z ofiar? Opowiada o szoku i przygnębieniu.

Wojciech Korowajczyk (po prawej) z bratem Władysławem na cmentarzu w Katyniu przy tablicy upamiętniającej ich ojca zamordowanego tam w 1940 roku. Zdjęcie zostało wykonane 10 kwietnia 2010 roku. Fot. Archiwum prywatne

- Jak to się stało, że znalazł się Pan na cmentarzu w Katyniu?

- Mogłem tam być dzięki mojemu bratu, który mieszka w Łodzi i działa w Federacji Rodzin Katyńskich. Brat jest niewidomy. Miał przyznane jedno miejsce w pociągu, ale wywalczył drugie, dla osoby towarzyszącej. Zadzwonił z propozycją, abym z nim pojechał. Wcześniej już raz byłem w Katyniu z wycieczką, ale taka okazja jak ta była niepowtarzalna.

- Jak wyglądała podróż?

- Najpierw z Łodzi udaliśmy się pociągiem do Warszawy. Stamtąd, z Dworca Zachodniego odjeżdżał pociąg do Smoleńska. Podróż trwała około 20 godzin. Kilka godzin postoju mieliśmy w Brześciu. Był spowodowany zmianą podwozia pociągu ze względu na inny rozstaw torów. Do Smoleńska dotarliśmy wczesnym rankiem. Nie pamiętam dokładnie, ale było chyba około piątej miejscowego czasu. W pociągu zjedliśmy śniadanie. Potem wyszedłem na dworzec zrobić trochę zdjęć. Pamiętam, że niebo było wtedy bezchmurne. Później wsiedliśmy do autokarów, które dla nas podstawiono i nimi udaliśmy się w drogę do Katynia. Dzieli je odległość kilkunastu kilometrów. Jechaliśmy przez Smoleńsk. Pamiętam, że miasto, które oglądałem wyłącznie z okien autokaru zrobiło na mnie wrażenie dość czystego, choć niezbyt zadbanego. Cały czas była dobra pogoda.

Gdy dojechaliśmy na miejsce skierowano nas do bramek, gdzie każdy poddawany był kontroli przez BOR i rosyjskich milicjantów. Oczekiwanie na wejście na cmentarz trwało dość długo. Wtedy też zmieniła się pogoda. Zrobiło się pochmurno i zimno. Ponuro. Już na cmentarzu skierowaliśmy się z bratem do tablic z nazwiskami oficerów zamordowanych w Katyniu. Wśród nich: naszego ojca, Leonarda Korowajczyka, wuja Mieczysława Kuczyńskiego, Tadeusza Tyszki, brata babci oraz Witolda Eysmontta, także z naszej rodziny. Pamiętam, że na krótki czas, żeby trochę się ogrzać weszliśmy do muzeum lub wystawy zdjęć z Katynia, które się tam znajduje. Niebawem wróciliśmy do tablic.

W pewnym momencie ktoś powiedział, że samolot prezydencki miał wypadek. Następna wiadomość była taka, że cztery osoby przeżyły katastrofę. Gdy krążyliśmy po cmentarzu zobaczyliśmy posła Antoniego Macierewicza. Przy nas zadzwonił do Kancelarii Sejmu. Gdy skończył rozmowę, powiedział nam, że wszyscy zginęli. Jedna z obecnych przy tym osób krzyknęła: "O Boże! Tam był mój ojciec". To młodsza córka Andrzeja Sariusza-Skąpskiego, prezesa Federacji Rodzin Katyńskich.

To było wstrząsające. Pamiętam zdenerwowanie Macierewicza. Mówił, że musi tam, na miejsce katastrofy, natychmiast jechać. Pomyślałem: ale czym? jak? I po co?

Wiedzieliśmy już wtedy, że uroczystości się nie odbędą, ale nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Pamiętam oficera, który jak mi się wydaje, dowodził kompanią honorową obecną na cmentarzu. Widać było po nim, że nie wie co dalej robić. Sytuację uratował ksiądz. Odprawiono mszę.

Na uroczystości na cmentarzu wszystko było przygotowane z największą dbałością. Dla każdego było przygotowane krzesło, a przy każdym krześle czekał parasol. Widziałem potem, że niektórzy zabrali sobie parasole na pamiątkę. Ja nie wykazałem się wtedy refleksem.
Zaraz po mszy wsiedliśmy do autokarów, które zawiozły nas do restauracji na obiad. Wiedzieliśmy już wtedy, że pobyt zostaje skrócony i zaraz po obiedzie wracamy pociągiem do Polski.

- Może Pan bardziej szczegółowo opisać, jak reagowaliście na wiadomość o katastrofie samolotu, Pan i inni uczestnicy uroczystości? Co działo się wtedy wśród obecnych tam osób? Czy wiadomość o wypadku rozeszła się szybko czy tylko niektórzy o niej wiedzieli?

- Wiadomość w ciągu kilku minut obiegła cały cmentarz. Nie odczuwałem paniki wśród obecnych tam osób. Z wyjątkiem córki pana Sariusza-Skąpskiego nie pamiętam, aby ktoś płakał. Ludzie byli przygnębieni. To był szok. Odprężenie nastąpiło w czasie obiadu. Wtedy niektórzy zamówili sobie wódkę. Żeby odreagować.

- Jak wglądała podróż powrotna do Polski?

- Dużo rozmawiano, ale chyba najmniej o tym, co się stało, o wypadku. Pamiętam, że nie mogłem zasnąć. Zażyłem tabletki na uspokojenie, które przed wyjazdem spakowała mi żona. Zasnąłem. Po przyjeździe do Warszawy czekała nas jeszcze podróż pociągiem do Łodzi, a stamtąd nie czekając, postanowiłem wrócić samochodem do Myślenic.

- Co Pan pomyślał, gdy okazało się jaki rozmiar miała katastrofa, gdy poznał Pan nazwiska obecnych na pokładzie osób?

- Rzeczywiście, nie znaliśmy wcześniej nazwisk ofiar. Pani konsul, z którą rozmawialiśmy na cmentarzu i podczas obiadu nie chciała nic mówić na temat listy pasażerów. Tłumaczyła nam - myślę, że słusznie - iż mogły być na niej osoby, które w rzeczywistości nie wsiadły do samolotu i można by kogoś niechcący "uśmiercić". Czas pokazał, że takie rzeczy się zdarzyły.

O czym pomyślałem? O tym, kto jest winny? Osobiście wydaje mi się, że na tych ludziach ciążyła presja. Domyślam się, że była tak duża, iż nawet Rosjanie bali się zabronić lądowania, mimo, że powinni. To są moje domysły, czy słuszne czy nie, nie wiem.

- Czy znał Pan kogoś osobiście spośród ofiar katastrofy?

- Nie.

- Jakie - Pana zdaniem, jako członka rodziny katyńskiej - były miesiące po katastrofie. Czy była ona wykorzystywana politycznie?

- Jak najbardziej. Myślę, że bardziej przez PiS, choć pewnie i po drugiej stronie można by się doszukać takich sytuacji.

- Pojedzie Pan jeszcze kiedyś do Katynia?

- Chciałbym. Mam nadzieję, że nadejdzie taki dzień, kiedy będę mógł się tam wybrać własnym samochodem. A jeszcze chętniej wybrałbym się w podróż do Bogotołu, gdzie urodził się ojciec, choć pewnie śladów po rodzinie już bym nie znalazł.

- Gdzie Pan będzie w rocznicę katastrofy?

- W domu. Przed telewizorem. Na pewno wiele rzeczy będzie mnie złościło, ale i tak nic mnie nie powstrzyma przed oglądaniem. Uważam, że obchody tej rocznicy dotyczą ograniczonej grupy osób, członków rodzin ofiar. Co innego, gdyby to była rocznica zbrodni katyńskiej. Te dwa wydarzenia są nieporównywalne. Nie można w jednym zdaniu mówić o zbrodni katyńskiej i katastrofie smoleńskiej.
Wspomnienie o ojcu

- Kim był Pana ojciec, który został zamordowany w Katyniu w kwietniu 1940 roku?

- Ojciec urodził się na Syberii, w miejscowości Bogotoł. Mój dziadek był tam maszynistą i pracował na kolei transsyberyjskiej. W 1920 roku cała rodzina, z wyjątkiem dziadka, który w drodze zachorował na tyfus i zmarł w Mińsku, wróciła do Polski, do Wilna. Babcia z trojgiem dzieci, spośród których mój ojciec był najstarszy, wrócili zupełnie bez pieniędzy, choć na Syberii powodziło im się dobrze. Od tego momentu to ojciec ich utrzymywał. Był zdolny. Kończył szkoły, poszedł na Uniwersytet Wileński. Pisał książki popularnonaukowe, z których najbardziej znana nosi tytuł "Jabłko Newtona". Na początku lat 30. poznał moją mamę. Studiowała polonistykę razem z m.in. z Czesławem Miłoszem. Pobrali się. Zaraz po 17 września 1939 roku tata został wzięty do niewoli i osadzony w obozie w Kozielsku, gdzie redagował tzw. gazetę mówioną. Razem z pozostałymi tam osadzonymi liczył, że Zachód zainteresuje się ich losem. Tak się jednak nie stało. Został zamordowany w Katyniu w końcu kwietnia 1940 roku. O jego ostatnich chwilach życia pisze w swojej książce "W cieniu Katynia" prof. Stanisław Świaniewicz. Ojciec poznał go jeszcze w latach 30. w Wilnie. Niezwykły zbieg okoliczności sprawił, że znaleźli się w tym samym wagonie wiozącym jeńców do Katynia. Profesor, który zajmował się tematyką wschodnią, był prawdopodobnie dla Rosjan cenniejszym więźniem, dlatego uniknął śmierci. We wspomnieniach opisał jak wyglądała droga jeńców do Katynia oraz o tym, że w sąsiednim przedziale jechał mój ojciec. Z tej książki pochodzi ostatnia wiadomość o moim ojcu. Do dziś mam w sobie podziw dla mamy. Została sama z dwójką dzieci. O śmierci męża, a naszego ojca, jak również brata, nie dowiedziała się od razu, ale później, z gazet.

- Urodził się Pan w styczniu 1940 roku. Czy ojciec zdążył dowiedzieć się o tym, że ma drugiego syna?

- Tak, mama napisała mu o tym w liście. Odpisał. Brat przechowuje ten list do dziś. Brat pamięta ojca, ja nigdy go nie poznałem.

Rozmawiała

Katarzyna Hołuj

WOJCIECH KOROWAJCZYK

Urodził się w Wilnie w styczniu 1940 roku. Kiedy miał 5 lat z matką i bratem w bydlęcych wagonach jechał z Wilna do Lublina. Jak wspomina, w takich samych warunkach w 1920 roku jego babcia i dziadek z trojgiem dzieci podróżowali z Syberii do Wilna. Po drodze, w Mińsku zmarł dziadek.

Podróż bydlęcym wagonem z Wilna do Lublina trwała dwa tygodnie, ale dla niego - był wtedy dzieckiem - jest miłym wspomnieniem. Z Lublina rodzina przeniosła się do Warszawy, potem do Łodzi. W międzyczasie mieszkali jeszcze w innych miejscach. Mama pracowała jako nauczycielka języka polskiego. Wojciech Korowajczyk kończył szkołę średnią w Łodzi, studiował na Politechnice. Potem wyjechał na dwa lata do Francji. W 1972 po raz pierwszy udał się do Konga (wtedy Zair), gdzie pracował jako wykładowca. Wrócił do Polski, ale - jak twierdzi - nie umiał znaleźć sobie miejsca, dlatego postanowił wrócić do Konga. Wyjechał na krótko przed ogłoszeniem w Polsce stanu wojennego. Tam poznał swoją przyszłą żonę - Martę Korowajczyk (z domu Hołuj) z Myślenic. Do Myślenic trafił więc z Łodzi przez... Kongo. - Może to nie całkiem po drodze, ale... - mówi dzisiaj.

WSPOMINAJĄ 10 KWIETNIA 2010

Piotr Gofroń, dyrektor Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Myślenicach, z wykształcenia socjolog:

- Do dziś jestem w stanie szczegółowo opisać tamten dzień. Wstałem rano i poszedłem do łazienki, gdzie z radia dowiedziałem się, co się wydarzyło. Była to informacja porażająca, nie chciało mi się w nią wierzyć. Obudziłem żonę. Powoli zacząłem zadawać sobie pytania, jaki będzie to miało wpływ na stabilność państwa i władzy, jakie konsekwencje na przyszłość.

Szok był podwójny, dlatego, że kilka miesięcy wcześniej, a dokładnie w listopadzie 2009 roku miałem okazję gościć w Pałacu Prezydenckim. Tam, w obecności Marii Kaczyńskiej, z rąk prezydenckiego ministra Pawła Wypycha odbierałem Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Miałem okazję poznać oboje, porozmawiać z nimi. Po części oficjalnej Pani Prezydentowa znalazła czas dla każdej obecnej tam wtedy osoby. Sprawiła na mnie wrażenie osoby bardzo sympatycznej i ciepłej, zaskoczyło mnie jak drobnej budowy była kobietą, wręcz kruchą.

W najbliższych dniach po katastrofie mieliśmy organizować zawody petanque, ale oczywiście je odwołaliśmy. W tamtych dniach wydawało się, że wszyscy są zjednoczeni, że to co się wydarzyło wzmocni nas - jako społeczeństwo. Mówi się przecież "co cię nie zabije, wzmocni cię". Ludzie byli zjednoczeni dopóki nie wmieszali się politycy. Uważam, że każdy ma prawo do przeżywania żałoby na swój sposób. Politycy wykorzystali te różnice w sposobie przeżywania żałoby do podjudzania. Bezwzględnie, dla celów politycznych były wykorzystywane nie tylko rodziny ofiar, ale również całe społeczeństwo.

Słuchałem tego, co mówiły rodziny ofiar, większość chciała spokoju. W żałobie nasze emocje funkcjonują zupełnie inaczej niż w normalnych warunkach. Nasze reakcje są w związku z tym inne niż normalnie. Nikt jednak nie ma prawa tego wykorzystywać. Zbijanie na tym kapitału, czy to politycznego, czy jakiegokolwiek innego jest niegodne i haniebne.

Stanisław Bisztyga, senator (PO):

- W sobotę zwykle oglądam telewizję. Tak było też wtedy. Właśnie w taki sposób dowiedziałem się, że coś stało się z samolotem prezydenckim. Wtedy jeszcze nie podawano jak tragiczna w skutkach była to katastrofa. Myśl, jaka od razu przyszła mi do głowy była taka, żeby zadzwonić do kolegów i koleżanek, którzy lecieli tym samolotem, do Wiesia Wody albo wicemarszałek Senatu Krystyny Bochenek. Nie zadzwoniłem. W telewizji podano właśnie, że wszyscy zginęli. Ta wiadomość wgięła mnie w fotel. Rozpłakałem się. Pomyślałem też, że mógłbym tam być na pokładzie samolotu. Nie zabiegałem o tym wyjazd, bo panicznie boję się latać, ale gdybym zabiegał... Pomyślałem o tych, którzy polecieli zamiast kogoś, jak na przykład Krystyna Bochenek, która w piątek dowiedziała się, że poleci do Katynia zamiast marszałka Borusewicza. Wiem od jej córki, że miała z rodziną plany na tamten weekend.

Uczestniczyłem w pogrzebach wszystkich generałów - ofiar katastrofy. Z jednym z nich, gen. Kwiatkowskim łączyła mnie przyjaźń. Przyjaźniłem się także z Wiesławem Wodą.
Staram się do dziś utrzymywać kontakt z rodzinami ofiar, wdowami. Jestem pełen podziwu dla Magdy, córki Krystyny Bochenek za to, że kontynuuje dzieło mamy, organizując sławne dyktanda oraz zjazdy Krystyn. Uważam, że na tym trzeba się skupić, na podtrzymywaniu pamięci o zmarłych, na kontynuowaniu ich dzieł, a także na pomocy ich rodzinom. Nie na wyjaśnianiu przyczyn katastrofy, bo to do nie nas należy. Tym niech zajmą się inni.

W rocznicę katastrofy wezmę udział w uroczystości przygotowanej przez strażaków. W kościele pw. św. Floriana w Krakowie zostanie odprawiona msza w intencji Wiesława Wody.

Marek Łatas, poseł (PiS):

- Gdy wydarzyła się katastrofa, byłem w Warszawie. Dzień wcześniej odbyły się ranne głosowania, po których część posłów i posłanek udała się na pociąg do Katynia. Ja też miałem nim jechać, ale wydarzenia tak się potoczyły, że zostałem w Warszawie. Rano w sobotę odebrałem telefon, dzwonili z klubu PiS, z informacją, że doszło do katastrofy samolotu prezydenckiego. Zaraz po tym próbowałem dodzwonić się do kolegów, o których wiedziałem, że wyjechali do Katynia w piątek pociągiem. Nikt z nich nie odbierał. Zacząłem się domyślać, że stało się coś złego.

W niedzielę pojechaliśmy na Okęcie, gdzie przyleciał samolot z ciałem Prezydenta. Później z trumną jechaliśmy w kawalkadzie samochodów do Pałacu Prezydenckiego. Nigdy wcześniej nie widziałem takich rzesz ludzi, jakie wtedy wyszły na ulice oddać hołd Prezydentowi. Do Pałacu Prezydenckiego podjechaliśmy nie od frontu, czyli od strony Krakowskiego Przedmieścia, ale od tyłu. Nie miałem wtedy jeszcze świadomości, jakie tłumy zebrały się przed samym Pałacem. Zobaczyłem je dopiero później. Nawet dziś, gdy to wspominam łamie mi się głos... Dwa lub trzy dni później ogłosiliśmy w Myślenicach, że organizujemy wyjazd do Warszawy i czekamy na chętnych. Żeby uzbierał się komplet potrzeba było niecałej godziny! Ci ludzie jechali tam z własnej woli, świadomi, że przyjdzie im czekać w wielogodzinnych kolejkach, a jednak chcieli oddać hołd parze prezydenckiej. Wtedy w Pałacu było też już ciało Pani Prezydentowej.

Z osób które zginęły najbliższe znajomości łączyły mnie z Aleksandrą Natalii-Świat, z którą znałem się jeszcze z poprzedniej kadencji, oraz z Przemysławem Gosiewskim.

Wtedy było widać jedność. Podziały zaczęły rodzić się, moim zdaniem niepotrzebne, po spekulacjach na temat tego czy krzyż zostawić czy przenieść. Wydaje mi się, że ingerencja nowowybranego prezydenta w tę sprawę była niepotrzebna. Od tego zaczęły się podziały ludzi na tych, co chcą krzyża i na tych, którzy go nie chcą. Jeszcze teraz zapalane tam znicze są stamtąd usuwane. Mówi się, że miejsce zniczy jest na cmentarzu. Dlaczego? Prezydent opuścił Pałac i już do niego nie wrócił. To nie była śmierć naturalna. Nieopodal Sejmu jest siedziba Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Na ścianie umieszczono tablicę upamiętniającą postać Izabeli Jarugi-Nowackiej. Tam także ludzie zostawiają znicze, ale tam one nikomu nie przeszkadzają. Pod Pałacem Prezydenckim regularnie w każdą miesięcznicę gromadzi się grupa ludzi. Tym spotkaniom nadaje się łatkę "politycznych", a to nie jest prawda, nie są to spotkania polityczne.
Zaplanowałem, że w rocznicę będę na Wawelu, gdzie w uroczystościach ma wziąć udział m.in. Marta Kaczyńska, a później, o godzinie 18 wezmę udział w mszy świętej w Myślenicach, którą zamówiliśmy w intencji pary prezydenckiej i pozostałych ofiar katastrofy (już po rozmowie z posłem okazało się, że przeszedł operację i nie będzie mógł wziąć udziału w uroczystościach rocznicowych - red.)

Not.

(KAR)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski