Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piątkami do nieba szły

Redakcja
Podczas ostatniego spotkania byłych więźniarek Ravensbrück od lewej stoją: Zofia Rosiek, Ewa Żelechowska-Stolzman, Maria Raczyńska, Irena Markiewicz. Siedzą: Zofia Andrzejewska, Kamilla Syczowa, Maria Grabcowa, Halina Krzymowska. Fot. Anna Kaczmarz
Podczas ostatniego spotkania byłych więźniarek Ravensbrück od lewej stoją: Zofia Rosiek, Ewa Żelechowska-Stolzman, Maria Raczyńska, Irena Markiewicz. Siedzą: Zofia Andrzejewska, Kamilla Syczowa, Maria Grabcowa, Halina Krzymowska. Fot. Anna Kaczmarz
Zgarnęli ich 28 września 1944 r. na Żoliborzu. Ewa ze swą siostrą sanitariuszką i rodzicami trafiła do obozu w Pruszkowie. Tu załadowano ich do wagonów. Po 70 osób w każdym. Na drogę dostali bochenek chleba na rodzinę. Postój raz, czasami dwa razy dziennie - na załatwienie potrzeb fizjologicznych na zewnątrz. Nie potrafiła sikać pod lufą karabinu. W obozie Neuengamme pod Hamburgiem rozdzielono je z ojcem. Dopóki rodzina była razem, jakoś się trzymali. We Frankfurcie selekcja. Trzeba się było rozebrać do naga i przeparadować przed komisją. Ewa miała 15 lat, jej siostra 17. Nigdy w życiu nie przeżyła takiego upokorzenia. Ostatni przystanek - Ravensbrück. W ogromnym namiocie oddawali wszystkie osobiste rzeczy. Ukryła swój komunijny łańcuszek z medalikiem.

Podczas ostatniego spotkania byłych więźniarek Ravensbrück od lewej stoją: Zofia Rosiek, Ewa Żelechowska-Stolzman, Maria Raczyńska, Irena Markiewicz. Siedzą: Zofia Andrzejewska, Kamilla Syczowa, Maria Grabcowa, Halina Krzymowska. Fot. Anna Kaczmarz

Mówiono o Auschwitz, o Majdanku, o obozach jenieckich, a martyrologia kobiet w Ravensbrück była przemilczana. Wielu Polaków nawet nie wiedziało, że taki obóz istniał.

- Od świtu do zmierzchu kopałyśmy ziemniaki na polu w pobliżu obozu. Mieszkałyśmy wtedy w szopie. Do mycia służyła jedna mała miska na 60 kobiet. Wieczorem chciałam się umyć. Zdjęłam z szyi mój największy skarb - łańcuszek z medalikiem. Nie zdążyłam go nawet położyć na ziemi, gdy porwała go mysz. Było szaro od myszy. Porwała moje szczęśliwe dzieciństwo, wspomnienie lepszego świata, nadzieję i wizerunek Matki Boskiej, do której codziennie modliłam się o powrót do Polski. Do dziś czuję tę dojmującą, bezsilną rozpacz...

Ewa Żelechowska-Stolzman, więźniarka Ravensbrück, po ponad 65 latach od tamtych wydarzeń nie potrafi o nich mówić bez emocji. Nie może nie płakać wspominając obozową dolę: walkę o życie matki, która na ziemniaczanym polu ze zmęczenia przesuwała się na brzuchu, heroiczną postawę siostry, sukienki z wypalonymi dziurami, które matka położyła na stygnącym piecu, aby zniszczyć setki wszy. Upust swoim emocjom więźniarki mogą dać dopiero w wolnej Polsce. Przez całe lata po wojnie bezpieczniej było milczeć. Do Ravensbrück - głównego kobiecego obozu koncentracyjnego zlokalizowanego w Brandenburgii - trafiały bowiem polskie więźniarki polityczne - element w PRL-u podejrzany. Za więziennymi drutami przebywała inteligencja, działaczki ZWZ, AK, powstańcy warszawscy, harcerki - licealistki, studentki, nauczycielki, intelektualistki. W sumie przez obóz przeszło 132 tys. więźniarek 27 narodowości, w tym ponad 40 tys. Polek. 92 tys. zginęło. Do Polski wróciło 8 tys.

My, numery ravensbrückie

W listopadzie 2010 r. zmarła Anna Burdówna, jedna z pierwszych polskich więźniarek w Ravensbrück. Była harcerką i nauczycielką. Pracowała w Polskiej Macierzy Szkolnej. Aresztowano ją 1 września 1939 r. o godz. 8 rano w Gdańsku. Mówiono o niej "Anioł z Ravensbrück".

Odeszła cicho, bez rozgłosu, kolejna spośród tych, którym cudem udało się wrócić. Co wieczór w Ravensbrück ślubowały Najświętszej Panience: "My, numery ravensbrückie, przyrzekamy Ci...". Obiecały podziękować Jej przed cudownym obrazem za łaskę przeżycia, jeśli dane im będzie wrócić do Ojczyzny. I dziękowały co roku od maja 1946, od pierwszej rocznicy wyzwolenia obozu. Teraz została ich już tylko garstka: wiekowych, schorowanych, często już niesprawnych kobiet, którym w młodości zamieniono imiona na numery obozowe. W maju 2008 r. pojechały na ostatnią swoją pielgrzymkę na Jasną Górę. Na 65-lecie wyzwolenia obozu, 30 kwietnia 2010 r., do Niemiec pojechało tylko osiem byłych więźniarek z Polski.

To już ostatni moment, aby Żywi Świadkowie Historii zdążyli dać świadectwo gehennie, którą ludzie zgotowali ludziom. Fundacja Ja Kobieta i prowadzony przez nią portal społecznościowy www.kobieta50plus.pl realizują projekt pt. "Odzyskać z niepamięci". Jego głównym celem jest spisanie relacji kobiet, które przeżyły obóz w Ravensbrück. Przez wiele lat mówiono o Auschwitz, o Majdanku, o obozach jenieckich, a martyrologia kobiet w Ravensbrück była przemilczana. Wielu nawet nie wiedziało, że taki obóz istniał. Jeśli nawet ukazywały się wspomnienia byłych więźniarek lub artykuły o pseudomedycznych eksperymentach, którym w obozie poddawano młode kobiety, nie nadawano im rozgłosu. Teraz ich relacje mają się ukazać w formie książki lub książek. Akcję objął swoim patronatem Rzecznik Praw Obywatelskich - dr Janusz Kochanowski.
Zanim sam stracił życie w katastrofie smoleńskiej, zdążył napisać do niej wstęp. Prof. Teresa Lipowicz, aktualny RPO, zadeklarowała kontynuację patronatu nad projektem.

Historie więźniarek z Ravensbrück mają nie tylko świadczyć o potworności zła i o upadku człowieczeństwa. Powinny uświadomić tym wszystkim, którzy szczują ludzi przeciwko ludziom, nie tolerując innych poglądów, innej postawy, innego rozumienia świata, innych religii, jak może skończyć się gra ludzkimi emocjami i szerzenie nienawiści. Pamięć o kaźni Polek kierujemy przede wszystkim do współczesnego młodego pokolenia, by nigdy nie znieczuliło się na śmierć i cierpienie.

Jeszcze kilkanaście lat temu w Krakowie żyło 140 byłych więźniarek z Ravensbrück. Dziś zostało 30. Najbardziej znaną jest Wanda Półtawska, harcerka, łączniczka, aresztowana przez gestapo w 1941 r. Rozpoznawalności swego nazwiska nie zawdzięcza jednak obozowi koncentracyjnemu ani wspomnieniom opisanym w książce "I boję się snów", ale przyjaźni z Janem Pawłem II. To o modlitwę za przyjaciółkę, matkę czterech córek, w 1962 r. prosił ojca Pio Karol Wojtyła. Chorowała na raka. Wkrótce operacja okazała się niepotrzebna, a dr Wanda Półtawska, lekarz psychiatra, do dziś jest aktywna. Ostatnio rzadziej jednak przychodzi na spotkania byłych więźniarek, którym gościny użycza Dom Katolicki parafii NMP z Lourdes w Krakowie. Na ostatnie spotkanie przyszło ich osiem.

Wyrok za siwy włos

Halina Krzymowska jest - obok Ewy Żelechowskiej-Stolzman - najmłodsza w tej grupie. Ma 82 lata.

- Ravensbrück to była nieustanna walka o życie mojej mamy. Dostała zastrzyk śmierci za to, że domagała się pomocy dla mnie. Zachorowałam na dyfteryt. Więźniarki "sprzątające" po egzekucji zauważyły ruszające się ciało. Wyciągnęły ją ze stosu trupów i zaniosły do "rewiru" (obozowego szpitala - przyp. red.). Ja też tam w końcu trafiłam. Uratowała mnie czeska lekarka - opowiada Halina Krzymowska.

Matka pani Haliny była słaba i wycieńczona. To był wyrok. Taki wyrok zapadał nawet, gdy na skroniach więźniarki pojawiły się pierwsze siwe włosy. Czterdziestoletnie staruszki, jako niewydajne w pracy, kierowano do gazu. Dlatego kobiety czerniły włosy pastą.

16-letnia Halina dokonywała cudów, aby na apelach matka wyglądała młodo i zdrowo. W końcu jednak znalazła się w piątce skierowanej do gazu. Obozowe życie toczyło się bowiem piątkami. Piątkami stały na apelach, piątkami maszerowały do pracy. Na śmierć też szły piątkami.

- Nawet kloaka miała pięć stanowisk. A że choroby takie jak tyfus czy czerwona były na porządku dziennym, to... lepiej nie mówić. Kto na górze, ten wygrywał - wspomina Ewa Żelechowska-Stolzman.

- Piątka z moją mamą została skierowana na prawo, na śmierć. Ona posłusznie poszła, obeszła esesmana i pomaszerowała prosto. Taki wybieg umożliwiła nasza sztabowa, która mnie bardzo lubiła. Udało nam się razem doczekać wyzwolenia - relacjonuje pani Halina.
Tak jak na całe życie znienawidziły pasy na bluzkach, sukienkach i spódnicach, tak też nienawidziły liczby 5. Kilkanaście lat po wyzwoleniu obozu, z okazji odsłonięcia w nim pomnika, zaproszono delegację więźniarek z Polski. "Ktoś chce nas ustawić, woła: - Polnische Delegation zu fünf, zu fünf! Jednogłośny krzyk: - Nie! Nie zu fünf! Człowiek z opaską na rękawie stoi bezradnie. Nie rozumie. Wzywa tłumacza, który powtarza: - Polska delegacja ma się ustawić piątkami. I znowu ten sam krzyk, spontaniczny: - Nie! Nie piątkami!

Nie rozumieją. Wreszcie nie wytrzymuję i krzyczę mu w ucho: - Mensch! Myśmy tu pięć lat stawały piątkami! Wreszcie pojął. Kiwa głową: - Ach, so, ach, so". (fragment książki Wandy Półtawskiej "I boję się snów").

Śmierć czyhała wszędzie

Kamilla Syczowa, rocznik 1920, spośród obecnych na spotkaniu mieszkających w Krakowie byłych więźniarek Ravensbrück, o obozie wie najwięcej, bo była tu najdłużej. Sanitariuszka i łączniczka została aresztowana 19 listopada 1940 r. Swoje lata młodości zamiast na uniwersytecie w Wilnie, spędziła w obozie koncentracyjnym. Opowiada o obozowym życiu, o tajnym nauczaniu, bo w obozie było wiele młodych dziewcząt, które powinny chodzić do szkoły, i wiele nauczycielek. Mówi o nieprawdopodobnie pięknych przedmiotach, które np. z trzonków od szczoteczek do zębów, wytwarzały więźniarki. Krzyżyki, wisiorki, medaliony, figurki wyczarowywały rzeźbiarki i malarki (znana jest m.in. twórczość Zofii Pociłowskiej - nr obozowy 7975).

- Starałyśmy się godnie żyć, choć śmierć czyhała wszędzie. Ravensbrück to był obóz pokazowy, gdzie przygotowywano kadry dla innych miejsc kaźni. Strażnicy kształcili się na kościach zakatowanych kobiet - mówi Kama Syczowa. - Ale nie wszyscy byli oprawcami.

Pani Kamilla opowiada o głównej dozorczyni obozu - esesmance Langefeld. Wśród więźniarek wiele było doskonale wykształconych, znały języki obce i potrafiły się dogadać ze strażniczkami. Dzięki temu dola więzionych była nieco lżejsza. Z Langefeld udało się porozumieć nauczycielce z Pomorza - Helenie Korewie. Dozorczyni była przyjaźnie nastawiona do Polek. Wiele zawdzięcza jej życie. W końcu ją samą aresztowano pod koniec wojny. W procesie po wojnie - w Krakowie - została uniewinniona. Zmarła całkiem niedawno w jednym z niemieckich klasztorów.

Kamilla Syczowa, opowiadając o obozie, przemilcza swoją działalność. Ale koleżanki pamiętają, że to ona - wraz z Anną Burdówną - organizowała w obozie pomoc dla "królików" - młodych kobiet, na których wykonywano eksperymenty pseudomedyczne (należała do nich m.in. Wanda Półtawska), łamano im kości, zadawano rany, które celowo infekowano. Po latach okazało się, że testowano na nich sulfonamidy.

6 tygodni do domu

Spośród siedmiorga dzieci starosty płk. Raczyńskiego (z Poznańskiego) pięcioro działało w konspiracji. Zofię Marię aresztowano w 1943 r. razem z dwoma braćmi. Żaden nie wrócił. Maria Raczyńska znalazła się w grupie więźniarek Ravensbrück, które na podstawie pertraktacji prowadzonych przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w kwietniu 1945 r. wyjechały do Szwecji i Danii. Nie widziała na własne oczy wyzwolenia obozu przez Armię Czerwoną.
Do końca była w nim Zofia Andrzejewska - uczestniczka powstania warszawskiego. - Już nie było nawet soli ani brukwi na zupę. 25 kwietnia zaczęli nas gnać na Hamburg - opowiada. Szlak tzw. marszów śmierci znaczony był trupami kobiet, które zmarły z wycieńczenia. Maria Grabcowa (z domu Niedzielska). została przy swojej ciężko chorej matce. Zdecydowały się uciekać, słysząc o gwałtach dokonywanych przez żołnierzy radzieckich. Ukrywały się w lasach i wąwozach. Matka zmarła w maju 1945 r.

W obawie przed Rosjanami uciekała też Zofia Rosiek z ośmioma innymi krakowiankami: - Przez dwa tygodnie mieszkałyśmy w lesie. Jadłyśmy ziemniaki i marchewkę wykopaną z jakiegoś kopca. W znalezionej puszce gotowałyśmy wodę. Przydały się harcerskie umiejętności krzesania ognia za pomocą kamieni. Spałyśmy na stojąco. Ale ile tak można wytrzymać? Odważyłyśmy się pójść do jakiegoś dworu. Tam byli Polacy, robotnicy przymusowi, a także Anglicy. Wstąpiła we mnie nadzieja. Po angielsku tłumaczę Brytyjczykowi, dlaczego uciekamy, proszę, żeby ochronili nas przed Rosjanami, bo jesteśmy młode, chcemy kiedyś wyjść za mąż, mieć rodziny. A on na to, że w ich kraju pożądanie ze strony mężczyzny to dla kobiety zaszczyt. Nie wytrzymałam, uderzyłam go w twarz, nie mając pojęcia, że świadkiem tej sceny jest stojący w drzwiach rosyjski generał. Tłumacz wyjaśnił mu, co się stało. Polecił nam zostać w pokoju. Następnego dnia generał wskazał, którą drogą mamy iść do granicy i kiedy musimy się ukrywać. Na drogę dostałyśmy dwa bochenki chleba i kawałek słoniny.

Przez 6 tygodni pieszo wracały do kraju. Dopiero na terenie Polski wsiadły do pociągu towarowego, który dowiózł je do Katowic.

- Całowałyśmy ziemię, gdy znalazłyśmy się w Warszawie. Tam mieszkała jedyna ocalała z rodziny ciocia (siostra ostatniego przedwojennego premiera Sławoja-Składkowskiego - przyp. red.) - opowiada Maria Grabcowa. Wymodlona Ojczyzna bardzo je rozczarowała. - Podczas naszej powrotnej tułaczki, w Wielkopolsce spotkałam kolegę, który poradził, aby się nie przyznawać, że wracamy z Ravensbrück. Mówiłyśmy więc, że jedziemy z robót przymusowych - dodaje Zofia Rosiek.

Dziś można mówić wszystko, ale świadków coraz mniej. Nie zdążyliśmy poznać historii innych byłych więźniarek z Krakowa. Mamy nadzieję, że będą następne spotkania, że jeszcze wiele faktów zdołamy "odzyskać z niepamięci".

Ewa Piłat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski