Wśród zapowiedzi poprzedzających seans „Boskiej Florence”, o której mowa będzie w niniejszej recenzji, znalazła się komedia „Bridget Jones 3”, opowiadająca o perypetiach - niegdyś trzydziestoletniej - dziś już czterdziestoletniej bohaterki poszukującej w życiu jednego: mężczyzny. Ta pełna kompleksów ulubienica milionów kobiet na całym świecie do dziś przekonuje je, że spełnienie można zyskać będąc tylko szczęśliwą żoną, matką bądź kochanką. Co łączy ją z Florence Foster Jenkins, która zasłynęła w latach 30. i 40. ubiegłego wieku najgorszymi występami operowymi? Na pewno magnetyczna osobowość i determinacja w dążeniu do celu. Różni je zaś pasja, której Bridget Jones nigdy nie posiadała.
Tytułowa „Boska Florence” mogłaby dla wielu z nas stać się ikoną, gdyby wreszcie jej zmagania z życiem potraktować poważnie (do dziś jej nazwisko budzi śmiech i politowanie, kto bowiem przy zdrowych zmysłach i braku talentu wokalnego porywa się na występ przed trzema tysiącami ludzi?). Nie czyni tego do końca nawet reżyser filmu - Stephen Frears, który konstruując postać Florence częściej uderza w komediowe tony, choć jego obraz odsłania też prawdziwie ludzki dramat niezdolnej śpiewaczki, przekonanej o własnej wielkości i wyjątkowości. Rozdartej między wyborami: samotnym i jałowym życiem w pustym apartamencie, a wrzawą oklasków witających ją na scenie, na którą wychodziła, jak sama powtarzała: „Z miłości do muzyki”.
Obsadzona w tytułowej roli Meryl Streep (czy mistrzyni hollywoodzkich metamorfoz otrzyma kolejną nominację do Oscara?) wiarygodnie i w przejmujący sposób oddaje złożoną naturę postaci Florence: barokowej diwy - na zewnątrz i poranionej istoty - wewnątrz. Z gąszczu falban, koronek, pereł i wymyślnych kapeluszy nieraz wyłania się udręczone spojrzenie bohaterki; a to tęskniącej za mężem (który wiedzie podwójne życie), a to cierpiącej z powodu syfilisu, który sieje w jej ciele nieodwracalne spustoszenie. To pęknięcie we Florence ładnie wyraża scena, w której bohaterka zdradza swoje pianistyczne zdolności. Nikomu nie będzie do śmiechu, gdy usłyszy grane przez nią melancholijne Preludium e-moll Chopina, stanowiące smutny kontrapunkt do przedstawionych na ekranie wydarzeń.
Nie ukrywam - śmiałam się nieraz do rozpuku, obserwując wokalne potknięcia bohaterki, jak mówi jej akompaniator, „śpiewającej wbrew naturze” (Streep, ujawniająca komiczne zdolności, jest zjawiskowa w scenach prób). Przekonamy się jednak, że im bliżej finału, tym mniej będzie nam do śmiechu.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?