Wymyślił marmurowy posąg w kształcie ludzkiego ciała - kamienny futerał duszy, lecz takiej, która nie posiada zdolności percepcji ani myślenia. Obdarzył go tylko jednym, najprostszym zmysłem: powonieniem. Kamień, co ma węch i niczego więcej. Tyle wystarczyło. Niech spośród woni jaśminu, róży i goździka posąg wyłuska zapach jaśminu - a do powonienia dojdzie uwaga.
Gdy na dłużej zatrzyma w sobie woń jaśminu, która zniknie ze świata - będzie miał pamięć. Gdy w pamięci posągu zaistnieją dwa wrażenia z różnych czasów - posąg zyska umiejętność porównywania. I tak dalej. Z czasem zjawią się: osąd, refleksja, wyobraźnia, wola, miłość, nienawiść, nadzieja, lęk, świadomość ilości, w końcu słuch, smak, wzrok i dotyk. Słowem, warstwa po warstwie - wszystko. Pełny człowiek w finale - z małostki na początku, z kamienia o sprawnym nosie. Coś podobnego stało się na ostatnim Salonie Poezji.
Sednem Salonów jest w istocie małostka: głos aktora i stare słowa poety. Niewiele. Lecz wcale często tyle wystarcza, by na końcu był teatr cały, pełny seans. A raczej tyle przedstawień, ile na widowni głów, którym do budowania widmowego przedstawienia wystarcza małostka głosu i słów. W niedzielę poezję Stanisława Wyspiańskiego czytali, mówili: Anna Radwan, Wiktor Loga-Skarczewski i Jerzy Trela.
Wyjątkowo nie w foyer gmachu głównego Teatru Słowackiego, a na Scenie Miniatura mówili i była to świetna zmiana miejsca. Inne światło - cieniste, żółtawe i miękkie - nie tak oczywiste, jak uliczne, wpadające przez okna. Inny, trochę pluszowy gatunek ciszy. I inne zasady wędrowania dźwięków, bez szans na pogłos, echo. Wyjątkowo tajemniczo brzmiały skrzypce Haliny Jarczyk i fortepian Jacka Bylicy - dźwięki nie tylko okrasą były, stawały się prologiem większej opowieści.
Dokładnie tak jak prologiem większych opowieści było mówienie aktorów. Niespiesznie pęczniały niewidzialne spektakle, niczym w księdze Itala Calvino niewidzialne, przecudowne, alchemiczne miasta, które Kubłaj-chanowi Marko Polo opowiada w intonacji abrakadabra, miasta, co ich nie ma, będące tylko słowami, które na nie się składają.
Radwan, aktorka z upływem czasu coraz smakowitsza, nieomylna, która w niedzielę kazała o sobie myśleć jak o Wróżce lub Muzie w widmowym „Wyzwoleniu”. Loga-Skarczewski, który coraz mocniej mnie intryguje, aktor bezlitośnie trafiający ciemną, barytonową intonacją w sedno słowa każdego, każdej frazy, strofy, wreszcie wiersza całego. Usłyszałem w niedzielę, wyraźnie usłyszałem mroczną ironię, którą Loga-Skarczewski będzie dźgał Polaków w „Nocy Listopadowej”, jeśli kiedyś stanie się Księciem Konstantym. No i Trela...
Czy trzeba mówić wiele? Czy trzeba w ogóle mówić cokolwiek? Kiedy na początku Salonu wznosił jako Samuel z „Sędziów” skargę do Boga, skargę-pretensję, snutą nad trupem maleńkiego Joasa - niczego śnić nie trzeba było. Naraz wróciło, co żyło. Zjawiły się wokół Treli wszystkie widma z „Sędziów”, arcydzieła Wyspiańskiego, które wieki temu Konrad Swinarski wyreżyserował. Wszystkie widma, barwy, cienie i dźwięki, wszystkie rzeczy tamtego przedstawienia, filmu właściwie. Cała tamta wielka opowieść.
Taka to była godzina. Widmowy teatr, niespiesznie narastający na małostce trzech głosów i garści starych słów. Nie trzeba więcej.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?