Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Swoją grą chcę nieść radość

Mateusz Borkowski
Od 1972 roku prof. Kaja Danczowska prowadzi klasę skrzypiec w Akademii Muzycznej w Krakowie.
Od 1972 roku prof. Kaja Danczowska prowadzi klasę skrzypiec w Akademii Muzycznej w Krakowie. fot. Andrzej Banaś
Na skrzypcach gra nieprzerwanie od 60 lat. Nasza najwybitniejsza skrzypaczka koncertowała m.in. z Krystianem Zimermanem, Krzysztofem Pendereckim i Mischą Maiskym. Dziś prof. KAJA DANCZOWSKA odbierze tytuł doktora honoris causa Akademii Muzycznej w Krakowie.

- Wydaje się Pani osobą niezmiernie pogodną.

- Na pewno chciałabym być tak odbierana w graniu. Swoją grą chcę nieść i pomnażać radość, a że w sercu często jest na odwrót to normalne i ludzkie. Często śmiejemy się ze studentami. Lubię bardzo radośnie przeżywać nasze wspólne spotkania, czyli lekcje. To mnie cieszy.

- Bywa Pani sroga w stosunku do swoich studentów?

- Jestem bardzo wymagająca i oni chyba tego chcą. Ale na naszych spotkaniach nie może być napięcia, staram się tego unikać. Nie zawsze mi się to udaje. Czuję się źle, kiedy lekcja jest zbyt poważna. Lubię kiedy student wychodzi z doprawionymi skrzydłami.

- Przekazuje im Pani również jakąś filozofię życia?

- Wszystko, co przekazuję odbywa się poprzez grę. To się dzieje samoczynnie, bo muzyka przechodzi przez człowieka i łączy się ze wszystkim, wciąga nas we wspólny tan. Tak było, jest i będzie.

- A pytają o jakieś rady?

- Pod tym względem wiem, że nie zdaję egzaminu. Nie dalej jak w tamtym tygodniu miałam dwa takie pytania od dwóch moich absolwentek. Jedna zadzwoniła, że przyjeżdża specjalnie z Poznania, żeby wybrać smyczek i prosiła o pomoc. Odmówiłam, bo tak się składa, że całe życie mam ten sam smyczek i bałabym się cokolwiek podpowiadać, tym bardziej, że wiąże się to z niemałymi pieniędzmi. Na drugi dzień odezwała się druga absolwentka, która wybrała już skrzypce, ale chciała, żebym jeszcze ich posłuchała. Powiedziałam, że się nie znam, bo całe życie gram na jednych skrzypcach - Januarius Gagliano, które dostałam w prezencie od swojej ukochanej Pani Profesor Eugenii Umińskiej. Bardzo często więc zawodzę.

- Pani dziadek, urodzony na Węgrzech Dezyderiusz Danczo-wski, był słynnym wirtuozem wiolonczeli. Czy ktoś jeszcze w rodzinie miał styczność z muzyką?

- Wiem, że towarzystwo od strony mojego ojca było bardzo muzykalne. Ciotka ojca grała z samym Karolem Szymanowskim. Moja mama Beatrycze była bardzo przeciwna temu, żebym została skrzypaczką właśnie dlatego, że pamiętała, jak to było w przypadku jej ojca Dezyderiusza. Wspominała, jak grał nad łóżkiem, ćwicząc pasaże, a ona nie mogła spać. Uważał, że powinna się przyzwyczaić. Mama była przeciwna temu, żebym grała, bo wiedziała, że wiąże się to z nieustannym ćwiczeniem. Nie chciała, żebym powtórzyła życie wirtuoza. Tak bardzo, że kiedy miałam zdawać na studia zaprowadziła mnie na egzamin wstępny na muzykologię na UJ. Na szczęście, dzięki determinacji prof. Umińskiej, zdałam również do wyższej szkoły muzycznej. Wyjechałam jednak zaraz do Moskwy studiować u Dawida Ojstracha. Wszyscy radzili „zrób najpierw dyplom w Krakowie, za dwa lata pojedziesz do niego na studia”. A on za dwa lata już nie żył. Miałam więc dobrą intuicję.

- Jakim był człowiekiem?

- Kochanym i ciepłym. W przeciwieństwie do mnie potrafił rozmawiać z nami na wszystkie tematy, również te pozamuzyczne. Jak to robił - nie wiem. Przede wszystkim genialnie grał na naszych lekcjach. To było niesamowite, kiedy można było w odległości 30 cm zobaczyć z bliska, jak gra taki mistrz. Na lekcjach często zresztą grał piękniej niż na koncertach. Przez niego poznałam Światosława Richtera, Dymitra Szostakowicza i Mścisława Rostropowicza, którzy ćwiczyli razem w sali numer 8, albo w domu u Dawida Ojstracha. Mieszkałam na rogu tej samej ulicy co on i często dostawałam od niego telefon, żebym przybiegła na ich próbę. Byłam zrozpaczona tym, co grają moi koledzy, którzy po kątach, albo w piwnicach ćwiczyli poważne programy - Prokofiewa, Szostakowicza i Czajkowskiego. Spytałam więc Ojstracha, co ja tu robię? Odpowiedział mi wtedy „Kajeczka, nieważne jak wcześnie, ważne jak długo”. I miał rację. Zdążyłam zrobić te wszystkie najważniejsze dzieła tam u źródła, skąd pochodziły.

- Mama puściła Panią bez problemów do Moskwy?

- Gdzie tam. Słała mi rozpaczliwe listy. Codziennie pisałam więc do niej, żeby miała namiastkę mnie.

- Ale jako dziecko jednak posłała Panią do szkoły muzycznej.

- Zapisała mnie najpierw do szkoły rejonowej nr 13 przy obecnej ul. Studenckiej, ale panie sąsiadki powiedziały jej, że tak ładnie śpiewam na podwórku, więc zaprowadziła mnie na Basztową na egzamin. Oczywiście nie umiałam nic grać tak jak inne dzieci, nie potrafiłam powtórzyć dobrze melodii, ani wystukać rytmu. Śpiewałam zupełnie co innego. Mimo to zostałam przyjęta warunkowo przez dyrektora Adama Riegera. Po wielu latach, tuż przed śmiercią, powiedział mi: „a wiesz, ja się jeden na Tobie poznałem, Tobie było za nudno powtórzyć te melodyjki, więc sama komponowałaś do nich zakończenie”.

Od małego byłam osłuchana dzięki radiu. Słuchanie było zawsze świętem w domu, przysuwałyśmy wtedy z mamą maleńkie zydelki, wpatrzone w odbiornik. Istniał wtedy tylko jeden program, głównie z muzyką klasyczną. Różne symfonie znałam więc na pamięć zanim poszłam do szkoły.

- Była Pani cudownym dzieckiem…

- Tak mnie później nazywali, choć zupełnie tego nie rozumiałam. Myślałam, że to „gorszy sort” uczniów, nawet się tym trochę martwiłam. Pierwszy koncert miałam w wieku 7 lat, akompaniował mi dyrektor Rieger, który wziął mnie do Warszawy „pokazać” w słynnej szkole przy Miodowej. Na koniec roku grałam już w naszej pięknej, złocistej Floriance. A w wieku 12 lat miałam swój pierwszy koncert z Orkiestrą Filharmonii Krakowskiej, którą dyrygował jej ówczesny dyrektor Krzysztof Missona.

- Nie żałowała Pani, że nie bawi się tak jak inne dzieci?

- Nie miałam czasu na żadne zastanawianie się. Nie było zwyczajnie kiedy. Żyłam w swoim odrębnym świecie i nie porównywałam się do innych dzieci. Widziałam je tylko, jak wchodzą do szkoły, ale nie wiedziałam, jak żyją i co robią. Mój świat był mocno wyodrębniony i zamknięty.

- A kiedy mama zaakceptowała Pani wybór?

- Dopiero jak miałam 25 lat, już po śmierci Ojstracha. Pojechałam na konkurs do Monachium. Finał był emitowany na żywo w wielu krajach, również w Polsce. Mama usłyszała jak gram koncert Beethovena i jak wróciłam powiedziała - masz grać. Trochę późno… Wcześniej było mi bardzo trudno. Wybrała mi studia na UJ, mimo że byłam już po Konkursie Wieniawskiego. Może miała rację? To jednak jest życie w całości podporządkowane muzyce.

- A swojej córce Justynie dała Pani przepustkę na granie?

- To była powtórka. Z tą różnicą, że ja od początku wiedziałam, że Justyna będzie grać i koniec. Miałam świadomość jej fantastycznego słuchu i zdolności i od razu zapisałam ją do szkoły muzycznej. Jedynym dylematem było, czy wybrać skrzypce czy fortepian. Pomyślałam, że lepsze życie będzie miała z fortepianem. A po szkole średniej wzięła i pojechała na studia do Krystiana Zimermana. Dziś mamy nadzwyczajny kontakt, lepszy niż kiedyś. Pracujemy na jednej uczelni, mamy tych samych studentów, razem wiele koncertowałyśmy. To rzadka sprawa i coraz bardziej to doceniam.

- Czy skrzypce mogą być niewdzięczne?

- Każdy instrument, jeśli się go tylko kocha jest wdzięczny i oddaje człowiekowi tę miłość.

- Mało jest jednak skrzypaczek, które mają tak długą karierę.

- Stało się to trochę poza mną. Rzeczywiście trochę to długo trwa. Na skrzypcach gram równo 60 lat. Czasami myślę, że to nie może być prawda, że to sprzeczne z fizjologią, z zachowaniem się ścięgien i mięśni w tym wieku.

- Pani dziadek zmarł rok po Pani urodzeniu. Dorastała Pani w domu złożonym z kobiet.

- Skrzypce też pan liczy jako kobietę? [śmiech] Na początku było nas dwie - ja i mama, później trzy, kiedy urodziła się moja córka. Trochę taki dom na trzech nóżkach? [śmiech]

- W domu nie brakowało mężczyzn?

- Pewnie brakowało i to bardzo. Ależ jacyż oni byliby biedni w takim domu. Swojego ojca de facto nie znałam, widziałam go dwa razy w życiu. Miał inną rodzinę, inną córkę. A ojciec Justyny zmarł wcześnie. Jako dziecko nie zastanawiałam się nad brakiem ojca. Dopiero po wielu latach zaczęłam o tym myśleć. Może to dobrze, że mama o nim nie mówiła? Nie była sama, miała mnie. Mimo że nigdy nie pracowała, to nie była bezrobotna. Z moją szkołą, skrzypcami, nieustającymi wyjazdami i odrabianiem lekcji w pociągu miała co robić. Byłam zaopiekowanym dzieckiem, trochę nawet „za bardzo”, jak to mówili inni. Mama nie dawała mi jednak odczuć, że brakuje mi ojca. Robiły to za to wszystkie sąsiadki i panie w sklepie, które powtarzały ciągle „nie martw się, przyjedzie tatuś i złoty zegarek ci przywiezie”. Wtedy zaczynałam bardziej tęsknić. Nie wiedziałam, czy do tego zegarka czy do tatusia. Nie wiem więc kto dobrze postępuje - matka, która trzyma despotycznie dziecko i nie mówi o ojcu, czy te pańcie, które wbijają dziecku, że dostanie złoty zegarek. Do dziś zresztą śni mi ten złoty zegarek od tatusia.

- Dziś kiedy wstaje Pani rano to…

- Patrzę na 7-płytowy boks wydany przez Polskie Radio z moimi nagraniami i myślę sobie, że to nieprawdopodobne, a następnie zastanawiam się, czy wiem jeszcze, ile strun mają skrzypce [śmiech]. Myślę sobie, że póki słonko jest wysoko na niebie i póki są siły, to chcę grać. Nie ćwiczę już tak dużo jak dawniej, ale ok. 3 godzin. Koncertów jest coraz mniej, ale to normalne.

- Przyjmuje to Pani z pokorą.

- Mam pewne kontuzje w rękach i to mnie powoli wycofuje. Ćwiczenie jest dla mnie codzienną walką ze sobą. Czy lepiej nie zagrać, czy zagrać na niższym poziomie, niż ten, z którego pamiętają mnie ludzie? To dylematy każdego artysty.

- A jak Pani wypoczywa?

- Wypoczywam, ćwicząc. To dla mnie gimnastyka mózgu. Zamiast rozwiązywać szarady, przypasowuję te czarne kropeczki do mniejszych i większych na pięciolinii. To daje ogromny spokój i pozwala zapomnieć o świecie. Odpoczywam poza tym drepcąc, koniecznie boso po piasku nad polskim morzem. Na wakacjach też oczywiście codziennie ćwiczę. Wychodzi więc na to, że się nie zmieniam.

- Jest coś o czym Pani marzy?

- Wciąż się uczę. Dopiero od czterech miesięcy w moim domu jest telewizor, kupiłam go przed ostatnim Konkursem Chopinowskim. Mam jak to się mówi „strzeloną” na ścianie plazmę. Powodem jest oczywiście kanał Mezzo. Cóż tam są za cudowności! Oglądam tam genialne wykonania i wiele dzięki temu się uczę.

Rozmawiał Mateusz Borkowski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski