Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spektakl "Anna Bolena" w Operze Krakowskiej. O tyranii, która skazuje kobiety na cierpienie [RECENZJA]

Łukasz Gazur
Największą zaletą niedzielnego spektaklu była występująca w tytułowej roli Karina Skrze-szewska (druga obsada). Choć początek nie był najlepszy, a w wysokie partie wchodziła z wyraźnym trudem, po rozśpiewaniu wyszło wręcz fenomenalnie.
Największą zaletą niedzielnego spektaklu była występująca w tytułowej roli Karina Skrze-szewska (druga obsada). Choć początek nie był najlepszy, a w wysokie partie wchodziła z wyraźnym trudem, po rozśpiewaniu wyszło wręcz fenomenalnie.
Z „Anny Boleny” Gaetano Donizettiego udało się reżyserce, Magdalenie Łazarkiewicz, wykroić całkiem sprawnie poprowadzoną opowieść o kobietach, których życiem kieruje mężczyzna. Czyli coś zaskakująco aktualnie brzmiącego. Ale spektakl ten nie jest pozbawiony mankamentów.

Największą zaletą niedzielnego spektaklu była występująca w tytułowej roli Karina Skrze-szewska (druga obsada). Choć początek nie był najlepszy, a w wysokie partie wchodziła z wyraźnym trudem, po rozśpiewaniu wyszło wręcz fenomenalnie. Stanowiła dobry duet z grającą jej rywalkę do serca Henryka VIII, czyli Jane Seymour - Karoliną Sikorą. W jej wypadku początek też wydawał się nie najlepszy. Ich śpiewno-aktorska rywalizacja wypada jednak ostatecznie świetnie i stanowi o jakości.

Umowną scenografię - szare, ruchome ściany - uzupełniły animacje, które nawet jeśli momentami zbyt dosłowne, z gracją wpisywały się w całą opowieść, stanowiły też zgrabne uzupełnienie historii. Gorzej ze strojami - szczególnie męskimi. Niektóre wyglądały wręcz groteskowo, jakby wyjęte z filmów o załodze Star Treka albo mieszkańcach odległych galaktyk.

Słabo też wygląda choreografia. Właściwie nie ma jej wcale, a całość wypada dość bezwładnie. Stateczne sceny zieją monotonią. Kilku- lub kilkunastominutowe kadry zanurzone są w nudzie, i nawet muzyka Donizettiego nie jest w stanie ich uratować.

Ciekawym zabiegiem okazuje się za to klamra, jaką tworzą pierwsza i ostatnia scena. Wszystko zaczyna się bowiem na.... planie filmowym, co biorąc pod uwagę fakt, że Łazarkiewicz najbardziej znana jest z pracy reżyserskiej z kamerą, wydaje się ciekawą aluzją.

A napisy końcowe wyświetlane na wielkim ekranie mają dać nam wrażenie, że wszystko jest filmem, opowieścią o Henryku VIII i jego żonach, nagrywaną z dzisiejszej perspektywy. W kontekście Czarnych Marszów i dyskusji o prawach kobiet całość nabiera aktualnego charakteru. Szkoda, że ten „filmowy” pomysł nie został lepiej wygrany w trakcie całego spektaklu.

ZOBACZ KONIECZNIE:

WIDEO: Mówimy po krakosku

Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski