Owszem, tyle że wielki podziw nie wyklucza oporu wielkiego, fundamentalnej niezgody. Ale zostawmy to, zostańmy przy teatrze samym. W „Godocie...” na scenie było niewiele. Później, w kolejnych Becketta obrazach teatralnych, nawet i to się kurczyło. W „Nie ja” są tylko usta.
Ciemność, w głębi po prawej Usta trzy metry nad sceną, w snopie słabego światła. To. I jeszcze Słuchacz na proscenium po lewej, wysoka postać w czarnej galabii opadającej do ziemi, stojąca na niewidocznym podium wysokości półtora metra, wpatrująca się w usta z napięciem, co jakiś czas unosząca w obie strony i opuszczająca ramiona w geście przestrogi i zarazem bezradnego współczucia. To wszystko. Usta, słowa w ustach, zasłuchana postać. Tyle wystarczyło, żeby stał się teatr. W niedzielę na Salonie Poezji niewiele więcej było.
Anna Dymna i Krzysztof Orzechowski czytali wiersze Miłosza. Na Salonach zawsze jest niewiele więcej niż w „Nie ja”, lecz teatr nie zawsze się zdarza. W każdym razie nie aż tak czysty, jak ostatniej niedzieli. Tyle mogę krótko rzec o czytaniu Dymnej i Orze-chowskiego. Oni zatem. Wargi dwojga w dwóch ciałach siedzących na krzesłach za stołem na scenie. Słowa Miłosza.
Z boku - „Motion Trio”. Trzej panowie - Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek - ubrani na czarno, każdy z akordeonem na kolanach, i każdego z nich trzech twarz tak plastelinowa, że w czasie gry fantastycznej wykonywała nad akordeonem porównywalnie fantastyczną pantomimiczną etiudę, czasem kraszoną mrukiem lub nawet słówkiem raczej nie dla dzieci. Takie trzy twarze nad czarnymi pudłami, ot, potrojony Marcel Marceau. A naprzeciwko - słuchacze. Każdy we własnym geście niedowierzania, że tak niewiele wystarczy, by przez godzinę czuć tak mocne, czyste, nieomylne, jasno-ciemne ukłucie. To wszystko. Prawie nic. Ogromnie dużo. Wszystko, co konieczne.
Tak, nic ponad to, co konieczne, by ukłucie słów było jasno-ciemne, to znaczy pełne. W prologu tomu „Nieobjęta ziemia” Miłosz przywołuje drobinę z „Prób” Montaigne’a. „Nasze życie częścią składa się z szaleństwa, częścią z rozsądku; kto pisze o nim jeno statecznie i z umiarkowaniem, ten zostawia mimo siebie więcej niż połowę”.
Nie tylko w tym tomie, Miłosz nigdy w piśmie swym niczego nie zostawiał mimo siebie. Blask i ciemności, chłód metafizyki i roztańczone zmysły, lód i żar, miody i gorycze. Wszystko, co konieczne, i wszystko to splecione wzajem. I to kłuło fantastycznie ostatniej niedzieli. Całkiem jak finał „Nie ja”, te słowa wyskakujące z Ust, słowa tej, z której widać tylko Usta, mówiącej o sobie w trzeciej osobie, słowa, które mógłby napisać Miłosz. „... i będzie sama... nikogo... nikogo... tylko skowronki... i tam zacznie od nowa... stamtąd ruszy dalej...”
Kurtyna opada zupełnie. Słychać zza niej jeszcze głos Ust, mówiących coś niepojętego. Widownia w ciemności. Doskonałej.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?