Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Latarnia umarłych: Templariusze, Cesarz Północy i tajemnica

Arlena Sokalska
Arlena Sokalska
- Większość historii na temat Szczecina i Pomorza było przekłamywanych. Może potrzeba było tych kilkudziesięciu lat, byśmy uznali je za „nasze” - mówi Leszek Herman, architekt, autor powieści „Latarnia umarłych”, w rozmowie z Arleną Sokalską.

Jest Pan architektem, a od kilku lat pisze Pan również książki sensacyjne, kryminały. Co sprawiło, że architektura przestała Panu wystarczać?
Pisanie było właściwie uzupełnieniem mojej pracy, bo książki powstały w oparciu o moje doświadczenia zawodowe. Jako architekt zajmuję się głównie konserwacją zabytków, więc ich historię poznaję niejako przy okazji. Na początku miałem pomysł, by stworzyć stronę internetową z takimi historiami, a potem ten pomysł przerodził się w książkę.

W Pana pierwszej książce jest wiele historii związanych ze Szczecinem, w „Latarni umarłych” pojawia się z kolei wybrzeże, okolice Darłowa. Pomorze Zachodnie to kraina nieodkryta?
Już w „Sedinum” Szczecin miał być drugoplanowym, ale ważnym bohaterem powieści, tłem dla awanturniczej historii, właśnie po to, by pokazać miasto. W „Latarni umarłych” bohaterem jest Bałtyk, który traktuje się tylko i wyłącznie jako miejsce do wypoczynku i sprzedaży nadmuchiwanych rekinów. A przecież wiele krajów zbija fortuny na niesamowitych historiach związanych z miejscami turystycznymi. Dlatego wygrzebałem mnóstwo pirackich opowieści, by ciekawie o Bałtyku opowiedzieć.

Miejscem pełnym tajemnicjest Dolny Śląsk, zresztą to tam niedawno szukano „złotego pociągu”. Pomorze Zachodnie ma podobny potencjał?
Na Pomorzu jest mnóstwo nieodkrytych atrakcji. Warszawiacy jeżdżą głównie na Mazury, natomiast na Pomorzu Zachodnim jest równie dużo malowniczych jezior, choćby w okolicach Ińska czy Łobza. To wyjątkowo piękne miejsca, jest też cała masa zabytków. Może potrzeba było tych kilkudziesięciu lat, byśmy uznali je za „nasze”.

Źródło: polskatimes.pl/x-news

CZYTAJ TAKŻE: Cenzura. Cała gra toczyła się o to, co dojdzie do ludzi

Teraz jest dobry czas, by te wszystkie historie opowiedzieć?
Większość historii pisanych po wojnie na temat Szczecina i Pomorza było przekłamywanych. Zamek Książąt Pomorskich był nazywany zamkiem piastowskim, co jest bzdurą, bo Gryfici nie mieli nic wspólnego z Piastami. Podobnie wyglądała sprawa legend pomorskich, którym zmieniano zakończenia, dorabiano na siłę polskie akcenty. To nie są nawet legendy niemieckie, tylko pomorskie. To jest dobry czas, by odczarować te miejsca i te historie.

I jak czytelnik przeczyta Pana książkę i zacznie szukać w internecie informacji o templariuszach na Pomorzu czy o Eryku Pomorskim, to przekona się, że opisał Pan prawdziwe historie?
Takie było założenie tych książek. Nie chciałem pisać takich powieści jak np. CliveCussler, który opowiada zmyślone historie opierając się tylko na jednym fakcie. Mój pomysł polega na tym, że łączę prawdziwe historie w taki sposób, że mogły się one faktycznie wydarzyć.

Nie obawia się Pan zarzutów, że to są historie niemieckie?
Zawsze znajdą się ludzie, którym nie będzie się podobało to, co piszę. Z tym, że ja nie opowiadam tych historii jako polskich czy jako niemieckich. Staram się ich nie przekłamywać. Historie, które należą do kultury Pomorza, są związane z Gryfitami, z kolejnymi właścicielami Pomorza: Szwedami czy Francuzami, Trzeba je opowiadać bez koloryzowania, bez repolonizowania ich na siłę. Wydaje mi się, że 70 lat wystarczy, by przestać obrażać się na Niemców, że przez jakiś czas Szczecin należał do nich.

Gryfici to był w ogóle bardzo ciekawy ród, pełen intrygujących postaci, o których dziś nie opowiada się uczniom na lekcjach historii.
To prawda. Teraz, po napisaniu książki, dostaję czasem taki mejle od czytelników: pierwszy raz przeczytałem o Gryfitach, nie wiedziałem, że taka dynastia istniała. Natomiast to był ciekawy ród, ich księstwo trwało bardzo długo i na dodatek opierało się zakusom potężnych sąsiadów, w tym Polski. Polska nigdy nie była przyjazna Gryfitom, wbrew temu, co się lubiło opowiadać po 1945 r. Była jednym z tych wielkich krajów, które stanowiły zagrożenie dla księstwa . Z drugiej strony byli Niemcy, Szwedzi, Duńczycy, którzy bez przerwy próbowali zmusić Gryfitów do uległości. W końcu stali się na dłużej lennikami Cesarstwa Niemieckiego, ale nie mieli innego wyjścia. Trzeba pamiętać, że przez wiele lat skutecznie opierali się tym zakusom, zdołali zachować niezależność, choć władali niewielkim państewkiem.
To był ród o korzeniach słowiańskich, a z drugiej niesłychanie międzynarodowy, w tle są podobno nawet Wikingowie. To prawda?
Ich pochodzenie nie jest do końca znane. Zgodnie z dyżurną teorią pochodzą od jednego z dużych, najstarszych rodów pomorskich. Podobnie jak Piastowie zdołali się wysforować na prowadzenie i sięgnęli po władzę. Zresztą te pozostałe rody były im niechętne, w tym np. Borckowie, którzy długo uważali się za równych książętom. Wśród Gryfitów faktycznie było wiele potężnych postaci, takich jak choćby Eryk Pomorski, którego opisałem w „Latarni umarłych”. To był jeden z najważniejszych władców ówczesnego świata.

Zmarł w Darłowie i tam został pochowany?
A wcześniej był królem całej Skandynawii. On, książę z bocznej, słupskiej linii Gryfitów, został w wyniku rodzinnych związków królem Danii, Szwecji i Norwegii, władał również Islandią i Grenlandią. To była bez mała jedna czwarta ówczesnego świata, bo Unia Kalmarska obejmowała gigantyczny obszar. Nazywano go wręcz Cesarzem Północy. A proszę zapytać kogoś na ulicy w Warszawie, czy wie, kim był Eryk Pomorski.

Myślę, że prawie nikt nie odpowie na to pytanie, podobnie jak mało kto będzie znał Barnima IX.
Też tak uważam. Barnim IX może nie był tak potężnym władcą jak Eryk, ale to wybitna postać. W swoich książkach staram się patrzeć na historyczne postaci nie w taki szkolny, podręcznikowy, nudny sposób. Stąd wygrzebałem informacje o tym, że był zapalonym konstruktorem, podobnie jak Leonardo da Vinci próbował tworzyć różne maszyny, co jest opisane w różnych historycznych dokumentach. Był typowym człowiekiem renesansu. I to jest dla czytelnika ciekawe, a nie to, że był którymś tam z kolei księciem i prowadził z kimś jakąś wojnę.

Kiedy narodziła się Pana pasja historyczna?
Jeszcze w szkole chciałem iść na polonistykę, ale kierowałem się rozsądkiem i wybrałem architekturę, bo potrafię dobrze rysować. Po studiach trafiłem do firmy, która zajmowała się zabytkowymi budynkami i wciągałem się coraz bardziej. O wiele bardziej lubię jakąś ruinę doprowadzić do świetnego wyglądu niż zająć się nowym budynkiem na gołej działce.

Źródło: polskatimes.pl/x-news

CZYTAJ TAKŻE: Cenzura. Cała gra toczyła się o to, co dojdzie do ludzi

Wrócę jeszcze Szczecina. Często mówi się o nim „Paryż Północy”. To ze względu na podobną architekturę?
No i teraz mamy okazję, by rozprawić się z pewną legendą. To, że Szczecin został zbudowany na wzór Paryża, nie jest prawdą. Tak nie było. To jest nieprawda, która upowszechniła się w latach 60. ubiegłego wieku.

Może ze względu na te ronda z dużą ilością odchodzących od nich gwiaździście ulic?
Możliwe. To jakiś dziennikarski wymysł, który po prostu był powielany i chwycił, informacja pojawia się nawet w przewodnikach. Tymczasem to jest kompletna bzdura. Haussmann, francuski urbanista, który stworzył plan Paryża, nie ma nic wspólnego ze Szczecinem. Szczecin został zaprojektowany na wzór Berlina, miał być prostokreślny, czyli oparty na siatce przecinających się ulic. W pierwszym planie Szczecina, który został opracowany w XIX w., nie było żadnych okrągłych placów i rond.

Skąd w takim razie takie miejsca jak choćby dzisiejszy Plac Grunwaldzki, od którego odchodzi aż osiem ulic?
I tu właśnie dochodzimy do jednej z tajemnic Szczecina. Trzeba wspomnieć, że Szczecin przez prawie 300 lat nie był miastem tylko miał status twierdzy, przez co nałożono na niego bardzo sztywny gorset przepisów. Miasto prawie do końca XIX w. było otoczone pierścieniem fortyfikacji, najpierw szwedzkich, potem niemieckich. Dusiło się w tym kagańcu, więc przez prawie sto lat miejscowi włodarze zabiegali o to, żeby zdjąć te przepisy ze Szczecina, by mógł się rozwijać, tak jak inne miasta, np. Wrocław. W końcu w1873 r.plan przebudowy miasta został zaakceptowany przez władze w Berlinie. Zaangażowali się w to nadburmistrz Hermann Haken oraz jego „nadworny” architekt Wilhelm Meyer-Schwartau. To oni dodali te gwiaździste ronda. Nawiasem mówiąc byli członkami loży masońskiej, stąd nie ma związków Szczecina z Paryżem, za to jest wiele związków z masonerią.
Opisuje Pan to w „Sedinum”, a historia dotyczy m.in. jednej z najciekawszych i największych nekropolii Europy, czyli cmentarza mieszczącego się na ulicy Ku Słońcu, co też budzi wielkie zdziwienie. I te wszystkie masońskie historie związane z planem cmentarza są absolutnie prawdziwe, a nie zmyślone na potrzeby akcji w książce?
Na wszelkie historie związane z masonami patrzy się w Polsce jak na bajki o żelaznym wilku, ja staram się o tym myśleć jak architekt. W dawnym Szczecinie do loży masońskiej należała elita. Ci ludzie siłą rzeczy mieli wpływ na każdy aspekt miasta, w tym na to, jak wyglądało.

Czy zgadza się Pan z tezą, że Szczecin od zawsze ciążył bardziej do Berlina niż do Warszawy?
Nie jestem o tym przekonany. Szczecin jako miasto nie prowadzi interesów z Berlinem, natomiast niewątpliwie ludzie trochę ku niemu ciążą. Mogę to powiedzieć nawet na własnym przykładzie: w Berlinie czuję się bardziej u siebie niż w Warszawie. Do Berlina ze Szczecina jeździ zwykła kolejka, samochodem można dotrzeć w niecałe dwie godziny. Nie bez znaczenia jest też to, że wielu szczecinian pracuje po drugiej stronie granicy, a nawet są ludzie, którzy kupują tam domy i mieszkania. Taki śmieszny przykład: szczecinianie wykorzystują ścieżki rowerowe po drugiej stronie, jest ich dużo i są bardzo dobrze zrobione.

I do tego Szczecin jest jedynym polskim miastem leżącym za Odrą, w związku z tym wjeżdżając do niego od wschodu, zawsze trzeba przejechać przez most. Przez całe lata było ich za mało.
Stare szczecińskie mosty były bardzo interesujące, ale zostały zniszczone w czasie wojny. Ocalał tylko Most Długi, zwodzony, który dopiero podczas remontu w 2000 r. został zespawany na stałe. Ten mechanizm przez wiele lat działał, tylko bano się go ruszać. Co jakiś czas słyszę o inicjatywach, by go odnowić, może kiedyś tak się stanie.

Źródło: polskatimes.pl/x-news

CZYTAJ TAKŻE: Cenzura. Cała gra toczyła się o to, co dojdzie do ludzi

Mosty zostały zniszczone w nalotach aliantów, podobnie jak szczecińska Starówka?
Szczecin był miastem przemysłowym, a w podszczecińskim miasteczku Police mieściła się fabryka benzyny syntetycznej, czego alianci bardzo się obawiali, więc ją zbombardowali. Przy okazji ucierpiał też Szczecin: port, fabryki. mosty. Po wojnie w morzu gruzów stały tylko ruiny Zamku Książąt Pomorskich, ratusza, paru kościołów. Władze komunistyczne zdecydowały się część z tego odnowić, cała reszta została rozebrana.

A cegła przyjechała do Warszawy, na odbudowę Starówki? Ten motyw pojawia się też zresztą w „Latarni umarłych”.
To taki trochę przytyk do warszawiaków, którzy temu zaprzeczają. Jest taki portal Sedina.pl i tam są opublikowane stare zdjęcia robione tuż po wojnie. Można na nich zobaczyć sterty, poukładanych w szpalty cegieł, które zaraz potem wyjechały w głąb Polski. To była stara cegła gotycka z różnych budynków.

Panu podoba się dzisiejsza architektura Szczecina? Z jednej strony płyną kolejne nagrody dla Fliharmonii Szczecińskiej, dla Centrum Dialogu Przełomy, a z drugiej strony jest też fala hejtu. Jakie jest Pana stanowisko?
Faktycznie, dziś Filharmonia Szczecińska ma tyle samo wrogów, co entuzjastów. Wiele osób twierdzi, że „to nie pasuje”, bo obok stoją gmachy z czerwonej cegły, a tu taki nowoczesny budynek. Oczywiście to jest takie proste myślenie, bo budynek Filharmonii jest znakomity. Generalnie miasto przyjęło dobry kierunek, bo w końcu odwróciło się twarzą do rzeki, są rekultywowane tereny nabrzeża. Sam mam w tym udział, bo największy budynek, który stał się forpocztą tych zmian, czyli Starą Rzeźnię, projektowałem osobiście.

Jak się Pan przygotowuje do pisania książek? Jak długo trwa szukanie tych wszystkich informacji? Jeździ Pan po archiwach, czyta książki?
Sporo wiedzy posiadam z racji wykonywanego zawodu. Ale najpierw musi być pomysł. Tak było z Darłowem w „Latarni umarłych”. To jest urocze, dobrze zachowane miasteczko, na które nie spadały w czasie wojny żadne bomby. Jest tam też ta fantastyczna historia Eryka Pomorskiego, a obok kolejny element układanki, czyli poligon doświadczalny Wunderwaffe, na którym Niemcy prowadzili próby z największym działem w historii ludzkości. To nieprawdopodobna historia, bardzo literacka. Działo było efektem gigantomanii Hitlera, już w trakcie opracowywania przez inżynierów było anachroniczne, bo w tym samym czasie myślano nad bronią rakietową. Przygotowanie go do wystrzału trwało cztery tygodnie. Proszę sobie wyobrazić działo poruszające się po czterech torach kolejowych, wielkości ośmiopiętrowego budynku. Miało lufę o długości 32 metrów i miotało pociskami o wadze sześciu ton. Mnie to się zawsze bardziej kojarzyło z machinami z Herberta Wellsa niż z bronią.
Na wybrzeżu Niemcy prowadzili też eksperymenty z bronią V1 i V2. W Darłowie również?
Po wojnie początkowo nie do końca było jasne, co Niemcy tam robili. Jest tam ogromny poligon, otoczony gigantycznym murem, który miejscowi nazywali„koloseum śmierci”, on przetrwał zresztą do dziś. Podejrzewano, że tam również odbywały się próby z V1 i V2, potem dopiero dogrzebano się informacji, że pracowano nad działem „Dora”. Natomiast próby z V1 i V2 odbywały się wPeenemünde, czyli Pianoujściu na wyspie Uznam i na Rugii.

I to wszystko zostało zapomniane. To dlatego, że jak głosi popularne powiedzenie: historię piszą zwycięzcy? A dla władzy komunistycznej - i tej polskiej, i tej niemieckiej - te historie były niewygodne?
Pewnie trochę tak. To się wiąże oczywiście z przedstawianiem przez władze PRL Pomorza jako rdzennie piastowskiego, co jest bzdurą. Do dziś można znaleźć np. informacje o zamku w Darłowie jako „zamku książąt polskich”. Autorzy piszą w dobrej wierze, ale nie ma to nic wspólnego z faktami historycznymi.

To jest zamek książąt pomorskich?
Tak, to jest zamek Gryfitów, zresztą wiąże się z nim bardzo ciekawa historia, która sprawia, że wszystkim opada szczęka z wrażenia. Bo to ten zamek posłużył Szekspirowi do opisania zamku w „Hamlecie”.

Jak to możliwe?
Eryk na wzór zamku w Darłowie zbudował zamek w Helsingør (czyli szekspirowski Elsynor). On dziś co prawda wygląda zupełnie inaczej, bo został przebudowany w epoce renesansu i jest wystawną rezydencją. Ale pierwotnie wyglądał jak zamek w Darłowie. Zamek w Helsingør został splądrowany w czasie wojny trzydziestoletniej i z dawnego wyposażenia niewiele się tam zachowało, Szwedzi wywieźli nawet posadzki. Ale w holu, w szklanej gablocie eksponowana jest pierwotna bryła zamku, który wygląda dokładnie tak, jak ten darłowski.

CZYTAJ TAKŻE: Cenzura. Cała gra toczyła się o to, co dojdzie do ludzi

W „Latarni umarłych” był zamek jak z Hamleta, w „Sedinum” pisał Pan o templariuszach, którzy mieli posiadłości na Pomorzu Zachodnim. Może właśnie przez tych templariuszy pojawiło się to porównywanie Pana do Dana Browna?
Oparłem się na takiej teorii, że templariusze, kiedy już mieli świadomość zagrożenia w Europie Zachodniej, szukali miejsca, by przetrwać. Pomorze było dobrym miejscem, bo władcy patrzyli na nich przychylniej niż we Francji. Stąd te posiadłości w Rurce, Chwarszczanach. Stąd też legenda mówiąca o tym, że ten mityczny skarb templariuszy mógł zostać ukryty na Pomorzu.

Gdyby ktoś więc chciał ruszyć śladami templariuszy, nie musi jechać do Francji, wystarczy wyprawa na Pomorze Zachodnie?
Zdecydowanie tak. Z templariuszami wiąże się też bardzo ciekawa historia pewnego obrazu, którą opisałem w „Sedinum”.

No właśnie, mały kościółek we wsi Marianowo i wielka tajemnica, właściwie hit na skalę europejską.
Marianowo to dawny klasztor, stoi tam mały gotycki kościółek, który jest zawsze otwarty, można wejść i go zwiedzić. Natomiast sam obraz - pomijając jego wartość znaczeniową - jest wart majątek, bo tak są wyceniane dzieła Gabriela Glockendona. Obraz stanowi część ołtarza i na pierwszy rzut oka jest to scena biblijna: złożenie Chrystusa do grobu. Tyle tylko, że na obrazie są takie elementy prawie jak rodem z książek Dana Browna: na pierwszym planie jest sarkofag z tajemniczą inskrypcją, a przy grobie są obecne m.in. Matka Boska i Maria Magdalena. U stóp tej ostatniej stoi dziwny kielich.

W domyśle: Graal?
Tak, na dodatek sama Maria Magdalena ma nisko opuszczony pasek, sugerujący, że jest w ciąży. Za nią z kolei leży przewrócone siedzisko, a na nim spoczywa flaga zakonu templariuszy.
Skąd taki obraz znalazł się w małym wiejskim kościele w Marianowie?
To jest kolejna zagadka. Obraz został namalowany na zlecenie ówczesnego księcia Barnima IX. Zresztą jedna z teorii głosi, że w postaci Marii Magdaleny jest przedstawiona jego córka. Wydaje mi się to bzdurą, bo jaki ojciec chciałby, by jego córka została przedstawiona na obrazie jako jawnogrzesznica? To jest na siłę doklejone wyjaśnienie, bo badacze nie lubią teorii w stylu sensacyjnych tez niczym z książek Dana Browna.

Ma Pan już pomysł na trzecią powieść?
Tak, zrodził się on przy okazji czarnego protestu. Pomyślałem, ze warto wygrzebać historie o czarownicach na Pomorzu. Jest ich w archiwach bardzo dużo.

Historii podobnych do tej, o czarownicy Sydonii von Borck, która miała przekląć ród Gryfitów? Opisał ją Pan w pierwszej książce.
Sydonia to jedna z najbardziej znanych „czarownic” Pomorza. I historia jak z bajki: księstwo Gryfitów, władca, jego syn oraz szlachcianka. Co prawda szlachcianka z wielkim nazwiskiem, ale stojąca znacznie niżej w hierarchii niż książęta. Była damą dworu i najzwyczajniej w świecie rozkochała w sobie syna księcia Filipa I - Ernesta Ludwika. To się nie podobało, oświadczyny zostały wycofane, a Sydonia wyjechała rzucając klątwę, że „Nie minie pięćdziesiąt lat, a cały ród Gryfitów wyginie”.

I tak się stało.
Dwanaście lat później umarł ostatni Gryfita. Właściwie historia niesamowita.

Prawie „Gra o tron”.
To prawda. Historia miała bardzo mroczne zakończenie, bo Sydonia spłonęła na stosie jako czarownica. Ale z perspektywy czasu to fantastyczna historia.

CZYTAJ TAKŻE: Cenzura. Cała gra toczyła się o to, co dojdzie do ludzi

I trzecia część będzie właśnie o takich postaciach jak Sydonia? Ich ślady będą tropić ci sami bohaterowie: Igor, Paulina i Johann?
Tak, konwencja pozwala na to, że można ich znów wykorzystać. Może też pojawi się ktoś inny, by ubarwić akcję.

Jak bardzo pochłania Pana pisanie?
Mnóstwo czasu zajmuje szukanie. Nawet jeśli mam wcześniej jakieś informacje, to muszę je potwierdzić. Pomysł na te książki polega na tym, że pojawiają się w nich fakty historyczne. Prawdziwe, sprawdzone, nie naciągane. Na to trzeba poświęcić dużo czasu. W internecie jest wiele informacji nieprawdziwych, trzeba je weryfikować.

Jeździ Pan też do archiwów?
Czasami tak, jeżdżę do archiwum miejskiego lub do konserwatora zabytków, gdzie są tzw. karty białe budynków. Podczas pisania „Latarni umarłych” miałem zresztą problem z dotarciem do pewnej informacji i było to na tyle ciekawe, że nawet opisałem to szukanie w książce. Chodziło mi o artykuł, który ukazał się w „Dzienniku Sławieńskim”, dodatku do „Dziennika Bałtyckiego”: wzmiankę o tajemniczej śmierci Polaków wracających do kraju z robót przymusowych w Niemczech. Nikt nie wiedział, dlaczego zostali zamordowani i gdzie ich pochowano.

Ta historia jest opisana w książce i jak się ją czyta aż trudno uwierzyć, że to prawdziwa historia. A jest prawdziwa?
Jest, nawet kilka lat temu IPN wznowił śledztwo w tej sprawie. Natomiast żeby dotrzeć do artykułu, musiałem dzwonić po bibliotekach i w końcu znalazłem ten dodatek w Sławnie.

A samo pisanie, już jak ma Pan wszystko zebrane i wymyślone, jest pracochłonne?
Zajmuje zdecydowanie za dużo czasu. Jako architekt mam mnóstwo różnych spraw na głowie, nie mogę po prostu usiąść i pisać. A poza tym obie formy działalności: pisanie i architektura często wyglądają tak, że siedzę i kiwam się na krześle. Wygląda to tak, jakbym siedział i nic nie robił, a to jest bardzo intensywna praca.

Wykonuje Pan dwa wolne zawody. Da się?
Jeden i drugi sprawia mi bardzo dużo radości. Trochę mi się marzy, żeby te relacje się zmieniły i żeby z pisania można było wyżyć.

To kiedy przeczytamy kolejną historię?
Tradycja jest taka, że książki są publikowane przed Bożym Narodzeniem. Będę się starał, żeby następna ukazała się za rok.

Będzie jakaś ekranizacja?
(Śmiech). Byłby to bardzo drogi film.

Latarnia umarłych: Templariusze, Cesarz Północy i tajemnica

„Latarnia umarłych”, Leszek Herman, wyd. Muza

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Latarnia umarłych: Templariusze, Cesarz Północy i tajemnica - Portal i.pl

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski