MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Skaczę jak z nut

Redakcja
Kamil Stoch wczoraj na lotnisku w podkrakowskich Balicach, skąd polscy skoczkowie odlecieli do Norwegii Fot. Michał Klag
Kamil Stoch wczoraj na lotnisku w podkrakowskich Balicach, skąd polscy skoczkowie odlecieli do Norwegii Fot. Michał Klag
Jest Pan młodym zawodnikiem, bo dopiero 23-letnim, a ma Pan za sobą już trzy starty w mistrzostwach świata. Pamięta Pan debiut w Oberstdorfie w 2005 roku?

Kamil Stoch wczoraj na lotnisku w podkrakowskich Balicach, skąd polscy skoczkowie odlecieli do Norwegii Fot. Michał Klag

KAMIL STOCH. 23-letni skoczek rozpocznie dziś w Oslo treningi przed sobotnim konkursem, pierwszym z czterech w ramach mistrzostw świata

- Oczywiście. Jechałem tam jako niedoświadczony, nieopierzony 17-letni skoczek. I nie było najgorzej. W konkursach indywidualnych wprawdzie niewiele zdziałałem, na dużej skoczni byłem chyba w czwartej dziesiątce (dokładnie 37. - przyp.), na normalnej nie przeszedłem kwalifikacji. Ale z kolegami w drużynie, a skakali wówczas Adam Małysz, Robert Mateja i Marcin Bachleda, na obiekcie K-90 zajęliśmy niezłe, szóste miejsce.

- Na kolejnych mistrzostwach świata, w Japonii, był Pan rewelacją w kwalifikacjach na Okurayamie, wygrał je Pan...

- Byłem pierwszy w kwalifikacjach, bo pomogły mi warunki, powiało mi pod narty. W konkursie nie było już tak dobrze - 13. lokata, ale w drużynie poprawiliśmy się w stosunku do Oberstdorfu o jedną pozycję.

- Przed dwoma laty w Libercu dwukrotnie otarł się Pan o podium. Prezes Apoloniusz Tajner po konkursie indywidualnym na skoczni normalnej mówił, że zaprzepaścił Pan szansę na brązowy medal. Nie żal Panu było tej straconej okazji?

- Niczego nie żałowałem. Zostałem czwartym skoczkiem świata, to był dla mnie wielki sukces. Cieszyłem się ogromnie. Gdybym komuś przed mistrzostwami świata powiedział, że będę tak wysoko, na pewno popukałby się po głowie.

- Dzisiaj zaczynacie treningi na skoczni Midtstubakken, na której w najbliższą sobotę odbędzie się konkurs o mistrzostwo świata. Zna Pan tę skocznię?

- Nie. Bo to jest nowy obiekt, wybudowany w miejsce starego specjalnie z myślą o mistrzostwach w Oslo. Latem skakali tam nasi koledzy w ramach Pucharu Kontynentalnego. Rafał Śliż mówi, że to fajny, nowoczesny obiekt. Tylko podobno zimą wiatr często dmucha w plecy skoczków. A tego nikt z nas nie lubi.

- Ostatnio skakaliście na "mamutach", były zawody najpierw w Oberstdorfie, potem w Vikersundzie. Teraz przyjdzie wam rywalizować na skoczni, na której można skakać niewiele ponad 100 metrów. Nie będzie z tym problemów?

- Nie sądzę. W ubiegłym tygodniu przez kilka dni ćwiczyliśmy w Szczyrku na skoczni Skalite, tam rozgrywaliśmy mistrzostwa Polski. I wszystko było w porządku. Wystarczyło kilka skoków, by przestawić się na krótsze skakanie.

- Ma Pan swoje plany związane z mistrzostwami świata w Oslo? Po wygraniu pierwszego w karierze konkursu o Puchar Świata - w Zakopanem, powiedział Pan, że marzeniem byłoby wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego na igrzyskach olimpijskich. Ale igrzyska są za trzy lata, teraz mamy mistrzostwa świata...

- Na pewno każdy polski sportowiec marzy o tym, by na największych światowych imprezach zagrali mu hymn narodowy. Nie ukrywam, byłoby to coś wspaniałego, pięknego. Ale nie nakręcam się, nie chcę nastawiać się tylko na wyniki. Moja filozofa, która zdaje ostatnio egzamin, jest taka: koncentruję się w każdych zawodach na wykonaniu zadania, czyli na oddaniu dwóch dobrych skoków. A jak skoki będą dobre, to potwierdzi to potem tablica wyników.

- Latem w Pana karierze nastąpił przełom. Przyszły trzy zwycięstwa w Letniej Grand Prix. Wcześniej mówiono, że przegrywa Pan często konkursy "w głowie". Skąd ta zmiana?
- Sam się nad tym zastanawiam. Na pewno dużo daje mi współpraca z psychologiem Kamilem Wódką. Staram się odizolować od medialnego szumu. Nie czytam gazet, nie szukam informacji w internecie. Sam sobie nie chcę stwarzać presji, bo to nie wpływa na mnie korzystnie. Jestem jeszcze młodym zawodnikiem, dopiero wchodzę w dobry okres sportowy. Chciałbym to robić z większym luzem i spokojem.

- Sporo też zmieniło się w Pana życiu osobistym...

- Tak, w lipcu ubiegłego roku ożeniłem się i od tego czasu... skaczę jak z nut. Mam teraz poczucie stabilizacji, pewności. Jestem znacznie spokojniejszy, opanowany. Minione lato i dobre wyniki bardzo mnie podbudowały. Nie w tym sensie, że jest już super, że mógłbym osiąść na laurach, ale mam jeszcze więcej motywacji do pracy. Widzę, że ta praca idzie w dobrym kierunku. A to dodaje mi pewności siebie. A w skokach jest to sprawa podstawowa. Teraz patrzę spokojnie w swoją przyszłość. Liczę, że teraz nadchodzi dla mnie dobry okres. Choć w grudniu nie było łatwo, wyniki nie były na miarę moich oczekiwań. Ale powiedziałem sobie: Kamil spokojnie, rób swoje. Nie było nerwowych ruchów. I doczekałem się dwóch wygranych w Pucharze Świata, najpierw w Zakopanem, potem w Klingenthal.

- W Oslo będziecie mieli aż cztery konkursy: dwa indywidualne i dwa drużynowe. W których liczy Pan na lepszy wynik?

- W sporcie nie ma co bawić się w proroka. W naszej konkurencji wszystko jest możliwe. W konkursach indywidualnych zawodnik jest zdany tylko na siebie, w drużynie liczą się wyniki całej czwórki. Liczy się osiem skoków, nikt z nas nie może zepsuć próby, jeśli ma być dobry wynik. Tak skakaliśmy w Willingen i stanęliśmy na podium Pucharu Świata (na trzecim miejscu - przyp.).

- A na której skoczni czuje się Pan pewniej - dużej czy normalnej?

- Na to pytanie też nie odpowiem. Jak będę w formie, to rozmiar skoczni nie ma znaczenia. Trzeba po prostu dobrze skakać.

Rozmawiał: Andrzej Stanowski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski